"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

środa, 19 marca 2014

Imouzzer

Obudzeni rześkim porannym powietrzem i świergotaniem jakiegoś ptaszka, po zjedzeniu śniadania - z lokalnym ciastem na deser -  wyszliśmy na długi spacer brzegiem Atlantyku, zakończony w plażowym barze koktajlem owocowym.

Widok na Atlantyk od strony kempingu.

Do pustyni kawał drogi, ale wielbłądy są plażową atrakcją turystyczną.


Skały porośnięte włosiem roślinności, jak mamuty zieloną sierścią.

Współcześni nomadowie - cały dobytek w jednym samochodzie i w drogę, przed siebie!

A co to?

A żyjątka!

Przed podróżą należy się zrelaksować.

Po spacerze, wymyśliliśmy sobie wycieczkę do wodospadu koło miejscowości Imouzzer. Wychodząc z założenia, że jest wiosna, należało mieć nadzieję, że uda nam się zobaczyć wodę spływającą z gór, co nie jest takie oczywiste w ciepłej porze roku. Wodospady były końcowym punktem trasy, w drodze czekała na nas malownicza Rajska Dolina, czyli dość stromy wąwóz, na którego dnie płynęła rzeka, zapewniając rozwój bujnej roślinności. Było rzeczywiście pięknie! Kręta droga wiła się po zboczach niewysokich pagórków, odsłaniając za kolejnymi zakrętami różnorodne krajobrazy.
Zza jednego z zakrętów wyłoniła się mocno mieszana (płciowo i kolorystycznie), grupa młodych ludzi, intensywnie machających na przejeżdżające samochody. Zatrzymaliśmy się, zaciekawieni. Młodzież przyjechała z Anglii celem posurfowania na falach Atlantyku, ale i również pozwiedzania okolicy. Wypożyczyli busa - wraz z kierowcą i przyjechali do Rajskiej Doliny. Niestety, ktoś spuścił im powietrze z wszystkich kół. Podejrzewali, że było to spowodowane hiszpańską rejestracją busa - w związku z obecnością Hiszpanii w północnym skrawku Afryki, w Ceucie, przyjaźni zazwyczaj  Marokańczycy, nie darzą sympatią symboli tego państwa...


Użyczyliśmy nieszczęśnikom pompki (przywleczona dopiero-co, jeszcze nieużywana!), poczekaliśmy aż ich busik zostanie doprowadzony do stanu przyzwoitego, porozmawialiśmy o tym kto-skąd-dokąd - jak to w podróży, otrzymaliśmy w podziękowaniu świeży sok z pomarańczy i ruszyliśmy dalej.

Przy wodospadzie - typowy parking w pobliżu atrakcji turystycznej - zasiedlony przez wszelkiego rodzaju przewodników i pomocników "zagubionego turysty". Jeden z nich uparł się, że zaprowadzi nas do - widocznego wyraźnie (nie sposób zabłądzić!) wodospadu...a raczej do miejsca, w którym wodospad BYWA. Bo - niestety - wyglądał tak:



 

Dziwne i tajemnicze wrażenie robiły skały wyrzeźbione przez spływającą wodę, której....nie było. No cóż, trzeba kiedyś przyjechać zimą.
Jedynym ślad wody był cienki strumyk, płynący nisko w dolinie, zbierający się w jeziorka w zagłębieniach skalnych.

Ku naszemu zdziwieniu, na skale - gdzieś w połowie drogi między nami (na górze) a małym bajorkiem (na dole) stał sobie półnagi człowiek w wieku dużo bardziej, niż średnim i machał do nas rękami. Domyśliliśmy się, że zamierza skoczyć....domyśliliśmy się też, że za swój wyczyn będzie chciał pobrać stosowną opłatę.....
Skok - z naszej perspektywy - wyglądał makabrycznie:



 
Ale człowiek żwawo się otrzepał i ruszył w górę po skałach, ku nam. Weszliśmy w dyskusję na temat wyciągania z turystów opłat za niezamówione atrakcje, na co miły pan wyciągnął plakietkę, informując nas (z dumą), że on tu jest oficjalnie zatrudniony jako SKOCZEK, więc to, co dadzą mu turyści jest jedynie dodatkowym zarobkiem, ponieważ dostaje oficjalną pensję, od państwa.




 
Nasz samozwańczy przewodnik poprowadził nas z powrotem do samochodu inną drogą - i tu okazało się, do czego jest nam potrzebne jego nieodzowne przewodnictwo: okrężna droga prowadziła  koniecznie obok straganów poustawianych wzdłuż ścieżki. Mogliśmy kupić badziewne korale i bransoletki, drewniane rzeźby niewiadomego pochodzenia, perfumy, kadzidła i wszelki plastikowy urobek. Cóż, tym razem nie udało się straganiarzom przechwycić klientów...
Podziwialiśmy piękno natury i żywiołowość roślinności, czepiającej się każdej powierzchni i wysysającej wodę z każdej szczeliny, natomiast na zakupy namówić się nie daliśmy.




Na obiad poszliśmy w miasteczku Immouzer, nieco powyżej wodospadu. Znów zamówiliśmy tadżin i sałatkę marokańską. Jako przystawkę dostaliśmy chleb i jakieś dwie miseczki z tajemniczą zawartością...Spróbowaliśmy - smak niebiański numer jeden: oliwa ale o jakimś nieznanym, orzechowym posmaku, smak niebiański numer dwa: starte orzechy, słodkawe. Właściciel baru objaśnił, że orzechowa oliwa to olej arganowy, natomiast słodkawe "coś" to prażone orzechy arganowca w miodzie. Pierwsze spotkanie z marokańskim złotem - przepyszne!
Duże wrażenie zrobiły na nas zwierzęta, przebywające w okolicy baru - bardzo rozmowne osiołki, które wyraźnie próbowały porozumieć się między sobą żałosnym ryczeniem oraz koty, których ilość wskazywała na to, że dobrze tutaj karmią.




No, tutaj już ewidentnie miny prosząco-oczekujące.

Sałatka była przepyszna, tadżin także, a sądząc po kocim entuzjazmie - kości z kurczaka nawet niezgorsze. Na deser dostaliśmy pomarańcze, banany i mandarynki prosto z drzewa oraz jabłka - nie wiadomo skąd. Jabłek nie polecam, u nas są dużo lepsze, pozostałe owoce - poezja!
 
Nieśpiesznie wracaliśmy na nasz nadatlantycki kemping, rozkoszując się ponownie widokami Rajskiej Doliny. Na dole, przy trasie N1, miasteczko Tamraght udawało się na wieczorny spoczynek - stragany kolejno były zamykane, ludzie tłumnie kierowali się do domów.
 
Wykonaliśmy kontrolny telefon do Potomstwa, by stwierdzić - przynajmniej na odległość - że wszystko jest w porządku. Jeszcze tylko wieczorna herbata przed snem - i oczekiwanie na to, co przyniesie nowy, ważny dzień: dzień mojego debiutu w roli kierowcy busa.








wtorek, 18 marca 2014

Berlin-Agadir-Taghazout

Godzinne opóźnienie lotu plus przesunięcie czasu spowodowało, że w Agadirze wylądowaliśmy wczesnym popołudniem. To było moje pierwsze spotkanie z Marokiem, Dymitr już wcześniej odwiedzał ten kraj. Zawsze, kiedy jestem gdzieś po raz pierwszy, staram się dostrzec coś zaskakującego i zestawić obraz realny z własnymi wyobrażeniami. Bo mam wyobrażenia każdego miejsca na świecie - okazują się one niekiedy zupełnie nieprzystające do rzeczywistości.
 W Maroko, pierwszego dnia, wcale nie było gorąco. Powiem więcej - powitało nas zachmurzone niebo.
Po odkurzeniu busa nr 4 i sprawdzeniu stanu wyposażenia kempingowego, ruszyliśmy ku kempingowi w Tamraght, głodni marokańskiego obiadu, ale i zmęczeni całonocną włóczęgą lotniskową.
Obiad zjedliśmy  w przydrożnym barze - mój pierwszy tadżin z rybą z warzywami  zachwycił bogactwem aromatów i różnorodnością smaków: coś wspaniałego! Na deser spożyliśmy banany z jednego z pobliskich straganów - Tamraght i sąsiednie miejscowości zwane są "bananowymi wioskami". Owoce te wiszą wszędzie, po obydwu stronach szosy N1, w ilościach, o których się europejskim targowiskom nawet nie śniło.



Po posiłku poczuliśmy jeszcze bardziej skutki nieprzespanej nocy. Na szczęście kemping był niemal tuż za rogiem. Nie wystarczyło nam samozaparcia, żeby odbyć wieczorny spacer nad Atlantyk - po zameldowaniu się na kempingu u uroczej pani recepcjonistki i znalezieniu zacisznego miejsca , pośród zachodnioeuropejskich kamperów z emerytami, rozłożyliśmy nasze busowe łóżko i zapadliśmy w sen.

poniedziałek, 17 marca 2014

Warszawa-Berlin

Wieczornym pociągiem do Berlina wyruszyliśmy na spotkanie kolejnej afrykańskiej przygody.
W sumie - bez specjalnych przygód i fajerwerków: ot, początek podróży i szeregu pozytywnych emocji oraz oczekiwań z nią związanych. No i niejaka nutka niepewności - po raz pierwszy będę kierowcą busika, i to na trasie niemal 1000km, w większości w Afryce.
Hauptbahnhof w Berlinie robi wrażenie. Ale dość szybko można się odnaleźć w logicznie zaplanowanej przestrzeni. Jeszcze przed północą zakotwiczyliśmy się na lotnisku Schönefeld, aby poczekać na poranną odprawę naszego samolotu do Agadiru.

piątek, 25 stycznia 2013

Po powrocie

Przestawić się z "trybu afrykańskiego" na "europejski" jest - wbrew pozorom - dużo trudniej, niż odwrotnie....Mimo tego, że to TAM panują dużo mniej komfortowe warunki życiowe i brakuje wielu zdobyczy cywilizacyjnych.
Około tygodnia trwa aklimatyzacja - i wcale największym problemem nie jest pogoda ani brak światła słonecznego na "dalekiej północy".
Po tym, jak zobaczyliśmy, że tak niewiele potrzebuje człowiek do życia - zarówno na przykładzie mieszkańców Senegalu i Gambii, jak i na własnych doświadczeniach - te wszystkie przedmioty, którymi otoczyliśmy się w domowych pieleszach - zaczynają sprawiać wrażenie zbędnego chaosu i zaśmiecania przestrzeni. Po co komu internet? Po co komu tablet taki czy owaki? A telewizor?
Na tydzień zaszywamy się w czterech ścianach - nie tylko my, ale nawet Młodzież niechętnie spotyka się z ludźmi. O Afryce jest trudno opowiadać, nawet posiadając dokumentację zdjęciową, bo mało kto spodziewa się, że na Czarnym Lądzie jest AŻ TAK inaczej, niż na Starym Kontynencie. Denerwują pytania typu: "a widzieliście tygrysy???"(nie, nie byliśmy w Azji, tylko w Afryce!) albo śmieszne dialogi:
" - byłam w Senegalu i Gambii, widziałam mnóstwo ciekawych rzeczy...krokodyle, hipopotamy, nosorożce...Różowe Jezioro....Dakar...Sylwester na plaży...jadłam frytki z manioku...
  - ahaaa...(nuda)
  - i mam zdjęcie z lamą z Norymbergi
  - naprawdę? pokaż! (ożywienie)"
Nawet zdjęcia, na które czekają Znajomi, pokazujemy z ociąganiem - i nie w pierwszym tygodniu po powrocie.
Do zdobyczy cywilizacji, typu telewizja czy kino w ogóle nas nie ciągnie, chociaż przez całą Wyprawę Ismena wierciła nam dziurę w brzuchu, że "Hobbit" ucieknie z kin.
Wiadomości bieżące kompletnie przestały nas interesować - no, może z wyjątkiem doniesień wojennych z Mali. Przepychanki rodzimych polityków, a zwłaszcza plotki ze świata gwiazd zawsze były na ostatnim miejscu na skali oglądalności - teraz, po powrocie - zupełnie wypadły poza skalę. Mało tego - niezmiernie irytuje fakt, że kogokolwiek może to interesować. Po co cywilizowany świat wynajduje sobie takie sztuczne problemy i się nimi karmi? Czy nie szkoda życia na bicie piany?
Jednak czas mija, stopniowo zagarnia nas nasza codzienna zwyczajność. Zaczynamy żyć towarzysko, pokazywać zdjęcia, opowiadać o podróży, chodzić do kina, odwiedzać centra handlowe, mimo wszystko - czytać durne wiadomości w internecie.
Wracamy do "swoich" wcale nie w dniu przekroczenia granicy kraju, tylko po kilkunastu dniach oswojenia się z - tak znajomą wszak - rzeczywistością.
Czy tęsknimy za Afryką?
Gilbert najbardziej. Gdyby ktoś zaproponował mu kolejną podróż, bez wahania pojechałby natychmiast, rzucając szkołę, kolegów i nawet internet. Mało tego, on nawet zaczyna myśleć, jak pokierować swoim życiem, żeby w Afryce zamieszkać na dłużej, bardzo spodobała mu się prostota tamtejszego życia.
Dymitr tęskni chyba nieco mniej, niż poprzednim razem, ale pewnie dlatego, że doskonale wie, że powrót to tylko kwestia czasu.
Co dziwne - Ismena, która najbardziej tęskniła za cywilizacją, chociaż znosiła dzielnie trudy podróży, również wspomina o kolejnej wyprawie na Czarny Ląd.
Ja....cóż...nie zapałałam miłością do Afryki. Jestem Europejką i tutaj mi najlepiej. Nie ma we mnie tej tęsknoty, która budzi się na wspomnienie Bałkanów, Skandynawii czy Szwajcarii. Ale jest świadomość tego, jak mały fragment Afryki widziałam i jak dużo jest jeszcze do zobaczenia. Jest chęć poznawania, chęć pokonywania kolejnych kilometrów i chłonięcia tej odmienności. Jest też podziw dla ludzi, którzy nadal żyją w zgodzie z naturą, o ile pęd do lepszego życia nie wypędzi ich z wiosek do miejskich, slumsowatych ruder.
 Tak, jeśli tylko nadarzy się okazja, wrócimy do Afryki, żeby mieć ją na wyciągnięcie ręki. Już nie wystarczą nam filmy przyrodnicze, chcemy więcej i bliżej. Oby tylko były możliwości....

czwartek, 17 stycznia 2013

Kontrasty

Afryka jest piękna. Jest inna, od tego, co znamy zza okna i z dotychczasowych podróży. Jest emocjonalna, nieoswojona, przyjazna i radosna. Można się w niej zakochać od pierwszego wejrzenia. Ale można też jej nie polubić od razu, ale powoli i niepostrzeżenie wsiąknąć w afrykański kontynent. Zacząć go rozumieć, "nauczyć się" go.
Mam w notesie zapisanych mnóstwo spostrzeżeń i refleksji, które jednak - po przemyśleniu - uznałam za zbyt osobiste, by publikować je w blogu. Ale polecam każdemu wyprawę do zupełnie odmiennego świata, choć w odległości zaledwie kilku godzin lotu.
Starałam się, żeby moja relacja była przede wszystkim obiektywna. Nie ma w niej entuzjazmu, bo nie zostałam Afryką oczarowana - jak oczarowanych jest wielu ludzi podróżujących tu przede mną i ze mną (Gilbert i Dymitr - gotowi natychmiast przenieść się tu na stałe) - ale na pewno będę starała się tu wrócić. Bardzo sobie cenię to, że miałam możliwość doświadczyć tych przeżyć, których nie zapewniłaby mi wyprawa w inne rejony.
W związku z tym, że mój stosunek do Afryki jest racjonalny, nie emocjonalny, także opis Wyprawy obok cudnych, sielskich i niezwykłych obrazków:









...pokazuje również nieszczególnie piękną rzeczywistość:




 

 
  

 

Bo Afryce można mieszkać w sterylnym europejskim  hotelu z wszelkimi wygodami, z zamkniętą plażą  i basenem:


 

Można też mieszkać w hotelu, należącym do miejscowych i dopiero wtedy doświadczyć lokalnego kolorytu:




Można napawać się pięknymi, pustymi plażami, chwaląc się potem "zdjęciami z Afryki" na portalach społecznościowych:



Na zdjęciach łatwo nie uwzględnić  tubylców, handlujących, czym się da oraz śladów bytowania ludzi:

 


To, że nie pokazuję Afryki wyłącznie z jej rajskiej, absolutnie pięknej strony, nie jest próbą zniechęcenia do przyjazdu tutaj. Wręcz przeciwnie - prawdziwy obraz, mam nadzieję, pozwoli uniknąć rozczarowania, poczucia, że "nie do końca jest tu tak, jak nam opowiadali...."

 

środa, 16 stycznia 2013

w Europie

Rankiem, po wylądowaniu we Frankfurcie mamy to, czego się spodziewaliśmy - śnieg, chłód i ciemność. No, i bary oraz kawiarnie co krok, na wyciągnięcie ręki
Samochody czekają grzecznie - mimo zimowych warunków, odpalają bez problemu. Ruszamy w drogę.
Na pierwszym postoju, jeszcze na terenie Niemiec, okazuje się, ze nasz dzielny "bus europejski" źle zniósł osamotnienie - mamy zepsuty rozrusznik, albo coś w tym rodzaju. W każdym razie - odpalanie jest możliwe wyłącznie "na popych". Staramy się więc unikać postojów, zmieniamy się za kierownicą przy włączonym silniku.
Wjazd do Polski witamy entuzjastycznie (chociaż niektórym udaje się przespać tę ważką chwilę).
Zatrzymujemy się na swojskie, stacyjne hot-dogi. Samochód chyba rozumie, że jest już w kraju, bo odpala bez zarzutu.
Dziwi nas, że niebo jest szare od rana, podświadomie czekamy cały czas  na wschód słońca. Okazuje się, że ono zamierza wkrótce...zajść, bowiem jest godzina 15.30. Czy na Północy nie ma dnia?
I tak cały dzień spędziliśmy w drodze, nawet nie mając świadomości, że aż tak szybko płynie czas - ciężej będzie przywyknąć do braku światła, niż zimowych temperatur....
Postój w poznańskim McDonaldsie. Wracamy do cywilizowanej, fastfoodowej rzeczywistości. Komisyjnie, w celach porównawczych, wypita zostaje cola - jednogłośnie stwierdzamy, że nie nadaje się do spożycia, z powodu zbyt dużej ilości cukru.
Spotykamy się z przedstawicielami grupy, która lada dzień pojedzie zdobywać Afrykę, z pomocą naszych busów. Odpowiadamy na ich pytania i wątpliwości - i zazdrościmy, że to nie my szykujemy się do wyjazdu.
Potem żegnamy Martina z Asią, którzy jadą na północ. Następny odłącza się Mirek, zmierzający na południe. W końcu i Jarek opuszcza naszego busa.

Do domu docieramy - bez przygód - około 22.00. To koniec naszej afrykańskiej wyprawy zapoznawczej.


wtorek, 15 stycznia 2013

Pożegnanie z Atlantykiem

Z samego rana, tuż po śniadaniu, wyruszamy na plażę. Ostatni dzień zamierzamy spędzić na beztroskim odpoczynku nad wodą. Jedziemy w inne miejsce, niż wczoraj - mamy nadzieję, że plaża bardziej nam się spodoba.
Wygląda zachęcająco:


Kiedy schodzimy ku oceanowi, zwierzęta, które wydawały nam się - z daleka - psami, okazują się małpami. Spacerują sobie po ścieżce i po okolicy, nie przejmując się wcale turystami. Duże, małe, w grupkach i pojedynczo - są ich dziesiątki.


Przypominam sobie, że nie zabrałam z busa okularów do pływania (do tej pory nie używałam, bo woda nie falowała) ani kremu z filtrem. Przez chwilę waham się, czy nie wrócić.....Jednak konieczność powtórnego przejścia obok żerujących małp - mimo tego że nie są zainteresowane naszymi poczynaniami - powoduje, że nie bardzo mam ochotę na spacer powrotny.
Bez okularów sobie zamierzam poradzić - tak, jak dotychczas, a krem? cóż: po dwóch tygodniach przebywania na słońcu chyba się zdążyliśmy nieco uodpornić? (o święta naiwności...!)

Okazuje się, że zaparkowaliśmy tuż obok sporego hotelu. Jednak turystów - na szczęście - nie kręci się zbyt wielu.



Plaża piękna i pusta, słońca pod dostatkiem, a fale.....no, fale nas zaskakują pozytywnie.


Jeszcze tak falującego Atlantyku nie widzieliśmy. Rodzina od razu rzuca się w odmęty.









Zabawa jest przednia!



 

Ja jestem dość sceptyczna (i nie mam okularów). Mam swoje obawy i nie podzielam entuzjazmu reszty rodziny, odnośnie baraszkowania w ogromnych falach, obserwuję ich dokazywanie z bezpiecznej odległości. Czytam książkę, robię dokumentację zdjęciową oraz podglądam kraby:




Fale są - zaiste - malownicze.










Niestety, czas płynie nieubłaganie....Na koniec, dla zapewnienia sobie również dobrych wrażeń smakowych, próbujemy świeżego soku, wyciskanego z bananów i pomarańczy, zbieramy się do odjazdu. Ostatni rzut oka na Ocean:





Po powrocie, sporządzamy szybki obiad, z resztek posiadanego prowiantu. Powstaje wypasiony makaron, ze szpinakiem, fasolką, ciecierzycą, podsmażaną cebulą i sosem pomidorowym.
Potem prysznic (damska część naszej Ekipy już wie, że dzisiejszy dzień bez kremu ochronnego, nasza skóra zapamięta na długo.....), pakowanie i ubieranie się "po europejsku" - czas na włożenie na siebie długich spodni. Dość absurdalna sprawa, przy takiej temperaturze, ale to chyba lepsze rozwiązanie, niż nerwowe przebieranie się na lotnisku, czy w samolocie....

Busik nasz kochany, po akcji: "porządkowanie i czyszczenie" wygląda bardzo obco:






Patrząc na niego, już poddajemy się tęsknocie....wszak nie wiadomo, kiedy będzie nam dane znów nim podróżować, a bardzo go polubiliśmy. Jest idealnym środkiem do przemieszczania się po Afryce. A pewnie i na innych kontynentach świetnie by się sprawdził.


18.30. Gotowi do wyjazdu na lotnisko. Pijemy ostatnią afrykańską colę. Rzeczy do zabrania spakowane i ułożone w jednym miejscu. Zaskakujące, jak mało człowiek potrzebuje w trzytygodniowej podróży (jeśli dobrze posegregować to, co mamy, okazałoby się, że właściwie potrzebna jest tego połowa).
Słońce zachodzi nad Gambią. Ostatni afrykański zachód słońca, podczas tej Wyprawy.
Jakoś tak nam nieswojo....Żal wyjeżdżać.



------------------------------------------------------------------------------


Na lotnisku przechodzimy - bez problemów - odprawę paszportową i bagażową. Chwilę czekamy w sali odlotów -  emocjonująca partyjka Uno umila nam czas, co wzbudza zainteresowanie naszych współpasażerów.
Ostatnie minuty na gambijskiej ziemi wykorzystujemy na zaznaczenie swojej obecności na dłużej: ozdabiamy naszą naklejką autobus lotniskowy. Niech wszyscy wiedzą, że "nasi tu byli!".



Tym razem samolot odlatuje niemal bez opóźnienia. Chwilę obserwujemy oddalające się światła Banjul, potem śledzimy wyświetlaną w samolocie mapę, usiłując dopasować obraz z monitora do obrazu za oknem - rozpoznajemy drogę na Kaolack, Dakar - miejsca, które udało nam się odwiedzić. Potem na lądzie zapada ciemność -  lecimy nad Mauretanią i Saharą.
Doskonale rozpoznajemy, kiedy zaczyna się Europa. Świateł na ziemi jest zdecydowanie więcej. Z jednej strony - cieszy mnie to - czuję, jak zbliżam się do domu. Ale z drugiej strony - jakaś tęsknota ściska mnie w środku. I świadomość, że tak malutko tej Afryki uszczknęliśmy dla siebie, tyle jej jeszcze zostało do obejrzenia - kiedy uda się nam wrócić?