Godzinne opóźnienie lotu plus przesunięcie czasu spowodowało, że w Agadirze wylądowaliśmy wczesnym popołudniem. To było moje pierwsze spotkanie z Marokiem, Dymitr już wcześniej odwiedzał ten kraj. Zawsze, kiedy jestem gdzieś po raz pierwszy, staram się dostrzec coś zaskakującego i zestawić obraz realny z własnymi wyobrażeniami. Bo mam wyobrażenia każdego miejsca na świecie - okazują się one niekiedy zupełnie nieprzystające do rzeczywistości.
W Maroko, pierwszego dnia, wcale nie było gorąco. Powiem więcej - powitało nas zachmurzone niebo.
Po odkurzeniu busa nr 4 i sprawdzeniu stanu wyposażenia kempingowego, ruszyliśmy ku kempingowi w Tamraght, głodni marokańskiego obiadu, ale i zmęczeni całonocną włóczęgą lotniskową.
Obiad zjedliśmy w przydrożnym barze - mój pierwszy tadżin z rybą z warzywami zachwycił bogactwem aromatów i różnorodnością smaków: coś wspaniałego! Na deser spożyliśmy banany z jednego z pobliskich straganów - Tamraght i sąsiednie miejscowości zwane są "bananowymi wioskami". Owoce te wiszą wszędzie, po obydwu stronach szosy N1, w ilościach, o których się europejskim targowiskom nawet nie śniło.
Po posiłku poczuliśmy jeszcze bardziej skutki nieprzespanej nocy. Na szczęście kemping był niemal tuż za rogiem. Nie wystarczyło nam samozaparcia, żeby odbyć wieczorny spacer nad Atlantyk - po zameldowaniu się na kempingu u uroczej pani recepcjonistki i znalezieniu zacisznego miejsca , pośród zachodnioeuropejskich kamperów z emerytami, rozłożyliśmy nasze busowe łóżko i zapadliśmy w sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz