"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Nietypowy Sylwester

Wstaję jako jedna z pierwszych - bladym świtem, jak mi się wydaje. Noc minęła spokojnie, ale jest dość....CHŁODNO - tego się po Afryce nie spodziewałam. Krótkie poszukiwania cieplejszej bluzy oraz zegarka i już wiem, że żaden to blady świt - jest prawie dziewiąta! Jednak obozowisko pozostaje w uśpieniu, korzystam więc z okazji i udaję się na rekonesans, którego owocem jest kilka zdjęć naszego otoczenia.
Pobliski pagórek, za który udawaliśmy się zaznać koniecznego odosobnienia. Takież roztaczały się przed nami widoki:
 


Pierwszy mój baobab. Ten jest osobnikiem bardzo młodym, wręcz karłowatym. Prawdziwe, wiekowe baobaby jeszcze przed nami. Nie mogę się doczekać....




Odgłosów ptactwa sfotografować się nie da, ale zdecydowanie - jest dość gwarno i różnorodnie w gałęziach drzew i zaroślach. Wręcz ma człowiek wrażenie, że panuje tam nieopisany tłok i przepychanki. Zanim przywykniemy do tego tumultu, niekiedy będziemy mieć pewność, że KTOŚ nas z gęstwiny podgląda.
Nasz obóz z wysokości pagórka, wygląda tak:




Idąc w przeciwną stronę od obozowiska, trafiamy wprost na plażę. Na obrzeżach - bary, a raczej "bary" z hamakami oraz bardzo naturalnymi i ekologicznymi parasolkami. "Bary" pisane w cudzysłowie, bowiem jedyna oferta, której się można spodziewać, to cola, fanta i...hmmm...zaopatrzenie dla pragnących oderwać się od rzeczywistości.
Abene jest mekką miłośników muzyki reggae oraz - związanej z nią - kultury.
Nie jest mi po drodze ani z tą muzyką, ani z kulturą, a nie chciałabym się zbytnio wyzłośliwiać, dlatego wkleję nieco prześmiewczego, acz celnego, linka.

http://nonsensopedia.wikia.com/wiki/Rastafarianie

Treść dotyczy polskich miłośników tejże kultury, tu byliśmy u źródła i korzenia. Myślę, że nawet na Jamajce nie ma tylu "rasta", co w jednym, malutkim Abene. Tak, owszem: trzeba do nich powtarzać kilka razy, a i tak nie ma pewności, że treść informacji dotrze przez dredy do oszołomionego wiecznie mózgu. Tak, owszem: oni się nigdzie nie śpieszą i nic nie muszą. Tak, owszem - wszyscy, bez wyjątku, mają dredy oraz trójkolorowe czapki. Różnica: oni nie nazywają wszystkich "man", tylko "brother".






Wracam na śniadanie. Gambijskie placki, podobne do tortilli, masło, serek topiony, szynka, dżem.
 Gilbert wygląda już tak źle, że zmuszam go do zmierzenia gorączki: 38,6. I w Afryce potrafi go dopaść go jego słynna angina....Na szczęście przewidziałam taki rozwój wypadków: mamy ze sobą antybiotyki i sporą dawkę środków przeciwgorączkowych które ordynuję natychmiast. Gilbert idzie do busa, przespać gorączkę.
Tuż po śniadaniu, odwiedza nas dziewczyna sprzedająca mandarynki. Prawie nie mówi po angielsku, wspinam się więc na wyżyny swoich francuskojęzycznych umiejętności, które jednak, w praktyce, okazują się nizinami. Dowiadujemy się, że dziewczyna ma na imię Ubi, mieszka w Abene, chodzi do szkoły i ma....13 lat (!!!) - na tyle wystarcza mi umiejętności formułowania pytań. Czas zapłakać nad moim ulubionym językiem i wziąć się - po powrocie - do nauki.


Dla porównania, tak wygląda trzynastolatka z Polski:

foto by Mirek

Ubi z Abene, podobnie jak obydwaj Ibrahimowie z Gambii - ci sami, którzy biesiadowali z nami poprzedniego wieczora - czują się z nami związani i zaprzyjaźnieni na tyle, że bytują w naszym obozowisku na stałe. O ile obecność dziewczynki nie jest dla nas uciążliwa (uczymy ją liczyć po Polsku, śpiewamy piosenki - ona senegalskie, my - polskie), o tyle dwóch obcych mężczyzn znacząco utrudnia mi, Asi oraz Ismenie kwestie bytowe, jak chociażby chęć przebrania się w kostium kąpielowy. Aluzje, w rodzaju: "do zobaczenia wieczorem", na panów zupełnie nie działają, trzeba porzucić zasady dobrego wychowania i zwyczajnie, wprost powiedzieć: "panowie, teraz chcemy mieć czas tylko dla siebie, idźcie w swoją stronę, być może spotkamy się wieczorem". Jest to mało grzeczne, z europejskiego punktu widzenia, ale po prostu konieczne. Miejscowi, co zauważyliśmy, nie mają poczucia płynącego czasu, nie mają też potrzeby bycia w odosobnieniu. Nie rozumieją, że nasz dzień nad Atlantykiem, to nie to samo, co ich całe życie nad Atlantykiem - my łapiemy promienie słońca i szum fal, bo na Dalekiej Północy tego mieć nie będziemy, oni przyjdą na plażę jutro, pojutrze, za tydzień, za miesiąc - plaża będzie taka sama, słońce będzie takie samo i Ocean taki sam. My - po powrocie - nie dość, że wylądujemy w sam środek zimy, to jeszcze schwytają nas tryby maszyny zwanej "Praca-Obowiązki-Codzienne Troski". Liczyliśmy na to, że afrykańskie plaże zapewnią nam spokój, obcowanie z naturą i ciszę, tak obcą naszej cywilizacji. Nie chcę przez to powiedzieć, że chcemy unikać kontaktu z miejscowymi - odwrotnie - dążymy do zatrzymania się przy jakiejś wiosce i zapoznania z codziennym życiem jej mieszkańców.







Tutaj, w zagłębiu dość specyficznej turystyki europejskiej, jesteśmy postrzegani - mam wrażenie - jako potencjalne źródło zysku, nawet nie wprost finansowego - jak dla bębniarzy, którzy całymi dniami włócząc się po plaży, grając, śpiewając i tańcząc, zbierają drobne do swoich rastafariańskich, trójkolorowych czapek - ale materialnego: "jest turysta, pewnie ma jakąś interesującą koszulkę, czapkę, okulary, długopis - a może - zaprosi na obiad?". Potrzeby miejscowych są proste i nieskomplikowane. Mają też mnóstwo czasu na towarzyszenie przyjezdnym - w tej części świata z rzadka ktoś ma stałą pracę, raczej zarabia się na życie, łapiąc  to, co przynosi los. "Jutro też jest dzień" - taka jest ich filozofia życiowa. Trzeba to zrozumieć, żeby umiejętnie prowadzić dialog. Zanim ja - Europejka - to dogłębnie pojmę, minie sporo czasu, za to Dymitr, nie-Europejczyk, błyskawicznie znajduje nić porozumienia z Afrykaninami.

Większość dnia spędzamy na plaży.

foto by Mirek

foto by Mirek

foto by Mirek

Degustujemy napoje serwowane przez plażowy bar. Fanta jest dość obrzydliwa, do tego barwi język na pomarańczowo, cola - tak, to jest to! No i miejscowe piwo "Gazela" - bardzo podobne w smaku do polskich cienkich piw, dostępnych w nadbałtyckich kurortach - jednoznacznie kojarzy się z wakacjami. Dymitr, błyskawicznie zawarłszy znajomość z właścicielem baru - też Ibrahimem - musi co chwilę zapewniać, że nie ma ochoty na próbowanie miejscowych "wyrobów zielarskich".
Gilbert, któremu gorączka spada i podskakuje, w zależności od samopoczucia - wyleguje się w hamaku, na plaży lub w busie. Zanotowany rekord: 39,6. Nieco się niepokoimy, bywało w przeszłości, że antybiotyki nie działały....



Skuszeni spokojnymi wodami Atlantyku, postanawiamy napompować materac. Dzieciaki, które bawią się na brzegu, natychmiast zauważają, że coś nietypowego dzieje się nad wodą. Najpierw dwoje, potem pięcioro, w końcu cała banda - ładują się na materac i ochoczo biorą udział w zabawie.




Na brzegu cały czas sporo ludzi - i miejscowych i turystów.


 Wyraźnie daje się zauważyć, że - obok turystyki, nazwijmy to: "kulturalnej" (poznawanie miejscowej muzyki, tańców i ZWYCZAJÓW), kwitnie też turystyka - powiedzmy: "obyczajowa" (dogłębne poznawanie zwyczajów afrykańskich mężczyzn przez europejskie kobiety). Dzięki temu, powszechnie obserwujemy na plaży taki obrazek, jak poniższy:


 Wyjaśnię: miejscowi panowie, wiedząc, że mają widownię w postaci europejskich turystek, wykonują na plaży i w wodzie ćwiczenia gimnastyczne, prezentując swoje możliwości oraz wysportowane ciała. Panie z Europy podziwiają silnych, dobrze zbudowanych afrykańskich mężczyzn i chętnie nawiązują z nimi bliskie....hmmm...przyjaźnie.
Zupełnie nie miałabym nic przeciwko stosunkom afrykańsko-europejskim - w końcu to bardzo dorosłe kobiety są, wiedzą chyba, co robią(?), ale, niestety - proceder ten wpływa znacząco na jakość mojego wypoczynku na plaży w Abene. Senegalczycy, nauczeni doświadczeniem, uważają że każda biała kobieta pożąda ich towarzystwa i jej przyjazd w to miejsce oznaczać może tylko jedno: "pragnę zawrzeć bliską znajomość". Nie ma mowy o tym, żebyśmy ja, Asia albo Ismena, oddaliły się od naszych Panów choćby na 10 kroków. Oznacza to natychmiastowe towarzystwo miejscowego mężczyzny. Towarzystwo niegroźne - wszak oni tylko "chcą porozmawiać" - ale tak natarczywe, nieustępliwe i męczące, że samotnych spacerów po prostu unikamy.
Kiedy część Ekipy plażuje, niektórzy siedzą w obozowisku, przy samochodach. Odwiedza ich pani Zofia, Polka, mieszkająca na stałe w okolicy. Zainteresowana busem z polską rejestracją, zaprasza nas na noworoczną kolację. Zaciekawieni jej drogą do Senegalu, zaproszenie przyjmują. Oznacza to jeszcze jeden cały dzień w Abene, bo planowaliśmy wyjazd  w dalszą drogę 1.01. Może to i lepiej, w związku z chorobą Gilberta
Tuż przed naszym wyjściem z plaży, na horyzoncie pojawiają się skaczące delfiny! Podpływają całkiem blisko i baraszkują w wodzie. Oczywiście aparat mam zbyt daleko, żeby zdążyć zrobić zdjęcia, ale napawamy się ich - podobno nie tak częstym tutaj - widokiem. Ibrahim-z-baru  mówi, że to dobry znak, kiedy delfiny przypływają. Dobry znak dla tych, którzy je widzieli. I świetnie!

Wieczorem szykujemy się na wyjście do miasteczka. Bez opłukania się ze słonej wody - mamy niedobory wody w polowym prysznicu - cóż, może kończyny nam nie odpadną z zasolenia? Musimy przekonywać Ismenę, że nie będzie to zwyczajny Sylwester, że może iść nań z nieumytą głową - i - doprawdy - nie potrzebuje wieczorowego stroju, a już najmniej na pylistą, rudą drogę potrzebuje białych trampek (które właśnie zaginęły). Odbywa się lekka rodzinna awanturka, bowiem Ismena zdecydowanie odmawia sylwestrowego wyjścia w "pseudocrocsach", które na tej wyprawie spełniają rolę obuwia i codziennego, i galowego, my zaś odmawiamy bezsensownego poszukiwania trampek w zapadającym zmroku.
Dość długo szukamy miejsca na kolację - miejscowe knajpki zajęte są przygotowywaniem posiłków "na wynos" dla uczestników festiwalu bębniarskiego i raczej nie nastawiają się na klientów stacjonarnych. Towarzyszą nam pozdrowienia miejscowych, wyłaniających się - pojedynczo lub grupowo - z mroku. Zagadują nas standardowym: "how are you?" oraz "dyżurnym" zestawem pytań: skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy i jak nam się podoba. Czasem mam wrażenie, że nawet nie oczekują odpowiedzi, tylko szukają punktu zaczepienia do kontynuacji znajomości.
Udaje nam się w końcu znaleźć lokal, w którym są wolne stoliki i obsługa chętna przyrządzić nam spaghetti, kurczaka z frytkami oraz kotlety z ryżem, no i - obowiązkowo - warzywa dla Asi, która jest wegetarianką.

 

foto by Mirek

Z warzywami jest jednak pewien problem, przestraszyłam Asię wizją skaczących po surowej sałacie ameb i innych pasożytów, zamierza zamówić sobie warzywa ugotowane. Znalezienie chętnego, który przetłumaczyłby z angielskiego na francuski frazę: "gotowane warzywa" graniczy - w tym miejscu - z cudem. Siedzi - co prawda - kilku rastafarian w różnym stanie świadomości, podobno jeden z nich włada obydwoma potrzebnymi językami, co postanawia wykorzystać żwawa barmanka: "ej, rasta" - woła - "translate!". "Rasta" nieśpiesznie powstaje z krzesła, równie powoli podchodzi do naszego stolika, i pyta: "yeeeeesss.....?" - już wiemy, że nie będzie łatwo. Barmanka wyjaśnia, o co chodzi, Asia zamawia raz jeszcze "boiled vegetables", a "Rasta" zamyśla się na dłuższą chwilę i powtarza: "veeeegeeetaaableeees....." - po czym popada w długotrwałą zadumę. Szczęśliwie, przychodzi jakiś dobry człowiek i wyjaśnia, o co nam chodzi z tymi warzywami. Zawsze wiedziałam, że języki obce to podstawa...
Wielokrotnie próbują się dosiąść do naszego stolika "bracia" - jeden z nich jest na tyle zdeterminowany, że nie rozumie aluzji: "to rodzinna kolacja, chcemy być sami", przystawia sobie krzesełko (uprzednio celowo odsunięte przez Dymitra) i bez skrępowania przystępuje do sporządzania skręta. Dopiero po interwencji barmanki - a obydwie barmanki mają tutaj przeurocze - przesiada się do stolika obok.

foto by Mirek

foto by Mirek

foto by Mirek
Kolację dostajemy dość szybko, wszystkim smakuje znakomicie miejscowe jedzenie, z którym mamy do czynienia po raz pierwszy.

foto by Mirek

foto by Mirek

Wracamy do obozowiska - najpierw witamy Nowy Rok wedle polskiego czasu, czyli godzinę przed senegalskim. Robimy to zgodnie z naszą tradycją - wychylając szampana, przywleczonego z frankfurckiego lotniska, ustalamy też nową tradycję - chóralne śpiewy. Zaczynamy - nie wiadomo czemu - od "Starego niedźwiedzia", potem się rozkręcamy i poszerzamy repertuar o piosenki ludowe, harcerskie, patriotyczne, kolędy. Sylwester nad Atlantykiem, kolędy na plaży - nie da się opisać egzotyki tego zestawienia. Wciąż nie wierzę, że tu dotarłam i to wszystko mi się nie śni.


Następnie ruszamy na plażę, uczestniczyć w miejscowej ceremonii pożegnania/powitania Roku.
Niespodziewanie, przy wejściu do plażowej dyskoteki pod palmami, spotykamy kilka dziewczyn z...Warszawy, które przyjechały tu na warsztaty taneczne. Każda z nich - obowiązkowo - z dredami oraz w towarzystwie miejscowego chłopaka. Widać bardzo zaprzyjaźnieni - trzymają się za ręce albo obejmują czule.
Miejscowe obchody Sylwestra polegają na rozpalaniu wielkiego ogniska na plaży, tańcach i śpiewach. Jest kilka fajerwerków - przywiezionych przez turystów (wzbudzają niemałe zainteresowanie, szczególnie dzieciaków, które wyławiają z wody zużyte i badają sposób działania), kilka lampionów. Porywamy do zabawy kilka osób, śpiewając polskie piosenki - całkiem dobrze nam idzie, po wcześniejszym treningu. Rozochoceni, postanawiamy rozkręcić zabawę. Jest taka piosenka harcerska, w której powtarza się słowa: "o palele, o very tikatunga, o masa, masa, masa, o vale, valua, value" - bardzo szybko zebrane towarzystwo uczy się prostych słów i śpiewamy sobie razem. W pewnym momencie wpadam na szatański pomysł i - na tę samą melodię - śpiewam: "w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie". No, jakoś nie ma chętnych do naśladowania.....Ale śmiejemy się wszyscy - udał się żart.




Tłum na plaży gęstnieje, bębny walą, pojawiają się coraz to nowe osoby - ot, chociażby pewien człowiek, wyglądający jak John Lennon po latach kilkudziesięciu - może i on przeżył, jak Presley, Jackson i kilku innych? Wszyscy - mam wrażenie - bawią się przednio, dodać należy - bez alkoholu, jak to bywa na naszych rodzimych imprezach noworocznych. Jednak coraz częściej zdarzają się zaczepki damskiej części naszej Ekipy. Ja i Ismena - mimo tego, że Panowie dzielnie osłaniają nas i bronią do nas dostępu - stwierdzamy, że już dostatecznie nawdychałyśmy się (dosłownie! w powietrzu wręcz wisi specyficzny, ziołowy zapach - co uwidoczniło się nawet na zdjęciach) atmosfery "Sylwestra po senegalsku" i chętnie wrócimy do obozowiska.
Dźwięki bębnów kołyszą nas do snu.


































niedziela, 30 grudnia 2012

No to: w drogę!

Rano znów budzą nas - znane już - dźwięki: szum wiatru i uderzenia liści o dach. Ale tym razem już wiemy, że nie jest to zapowiedź deszczu...
Zjadamy śniadanie, ostatni rzut oka na - kapryśny w tym miejscu - internet. Martin raz jeszcze sprawdza swoje felerne lewe koło. Rozliczamy się z właścicielami Kempingu, machamy na pożegnanie Marcusowi z Niemiec i wyruszamy w Nieznane, ku Przygodom. 
Zanim ruszymy na Południe, ku regionowi Casamance, sprawdzamy jeszcze, jak się "miewa" jedyny nie-bus, który uczestniczył w Pierwszej Wyprawie Afrykańskiej. Trochę przykurzony, ale żyje - czeka na przyjazd Właścicieli w najbliższych tygodniach. Zostawiliśmy im wiadomość na szybie - znak, w jakim terminie i o jakiej godzinie dokonaliśmy kontroli.


Zaczyna robić się cokolwiek gorąco. Ale jeszcze znośnie. Wybraliśmy termin naszej Wyprawy ze względu na to, że styczeń jest tu najchłodniejszym miesiącem. Jeśli ma się okazać, że nie jestem przystosowana do afrykańskich temperatur, niech to wyjdzie na jaw "zimą", może wtedy uda mi się przetrwać....
Dostrzegam pierwsze owoce na drzewach: cytryny! Teraz będę wypatrywać bananów. Zawsze chciałam zobaczyć, jak rosną banany.
Po chwilowym zamieszaniu, udaje nam się uruchomić radio z odtwarzaczem. Z głośników płynie muzyka zespołu Mumford and Sons. Jeszcze nie pasuje mi do krajobrazu i klimatu Wyprawy. Zmieniamy na Coldplay. Jest nieco lepiej. Ale trudno znaleźć muzykę, która pasowałaby do tego niesamowitego miejsca...Wiemy jednak, że czegokolwiek będziemy słuchać w samochodzie - nawet jeśli podczas jazdy nie będzie nam pasować do krajobrazu czy sytuacji, po powrocie wystarczy, że przypadkowo usłyszymy tę piosenkę, od razu przypomni nam ona naszą "zimową Afrykę".
Od razu po wyjeździe z terenu kempingu, otacza nas Afryka. Im bardziej oddalamy się od centrum Banjul, tym robi się egzotyczniej na - i przy - drodze. Z Sukuty, którą można zaliczyć do przedmieść stolicy, jedziemy przez miasteczko Brikama, na południe, ku granicy z Senegalem, potem ku naszej - wypatrzonej na mapie i wyszukanej w przewodnikach - atlantyckiej plaży w pobliżu miasteczka Abene. Tu zamierzamy pożegnać Stary i powitać Nowy Rok.
Tymczasem tkwimy z nosami przy szybie, zastanawiając się, czy nie staliśmy się bohaterami kolejnego odcinka filmu krajoznawczego z cyklu: "National Geografic przedstawia". Muszę to napisać, chociaż długo się zastanawiałam, czy powinnam. Afryka jest nie do opisania. Mimo tego, że od dzieciństwa byłam czytelniczką książek podróżniczych (moja fascynacja zaczęła się chyba od przygód Tomka Wilmowskiego, potem chwytałam w ręce wszystko, co z poznawaniem świata miało cokolwiek wspólnego), oglądałam również setki filmów dokumentalnych, chłonęłam opowieści tych, którzy odwiedzili to czy tamto miejsce - w tym również Dymitra, który wszak był w tych rejonach i nie szczędził mi barwnych szczegółów. Wydawało mi się, że gdziekolwiek bym nie pojechała, wiem, czego mogę się spodziewać. Afryka mnie pokonała, bo... jest nie do wyobrażenia, póki się samemu, osobiście jej nie skosztuje, nie zobaczy, nie dozna. W pewnym momencie - właśnie gdzieś na tej drodze między Gambią a Senegalem, czyli tuż po wyruszeniu w trasę i niezbyt daleko w głąb Czarnego Lądu, zrozumiałam, że będzie mi bardzo ciężko napisać relację z podróży dla kogoś, kto nigdy nie był w Afryce, dla kogoś, u kogo samo słowo: "Afryka" - wywołuje dreszcz strachu przed nieznanym. Przyznaję, sama bałam się tej podróży, nie potrafiąc sprecyzować, czego konkretnie się obawiam.
Europejczyk, "skażony" cywilizacją, musi się najpierw pozbyć "europejskiego" sposobu myślenia i postrzegania świata. Trudno tego dokonać, siedząc w fotelu z filiżanką aromatycznej kawy i czytając opowieści z dalekich krajów, czy nawet oglądając film. Dlatego z góry przepraszam, ale moja Afryka jest wyłącznie jej obrazem, który odcisnął się w mojej pamięci. Nie sądzę, żeby istniały dwie osoby, na których ten kontynent wywarł identyczne wrażenie.

foto by Mirek
foto by Mirek


foto by Mirek

Jedziemy przez identycznie wyglądające mieściny. Rowery, śmieci, kozy, śmieci, owce, śmieci, kolorowo ubrane kobiety, osły zaprzężone do wózków, jeden chudy koń, nieliczne samochody, najczęściej na wpół zardzewiałe busy, spełniające rolę komunikacji międzymiastowej, śmieci, przydrożne baraki, okazujące się raz warsztatem rowerowym, kiedy indziej punktem produkującym drewniane ramy łóżek, kawiarnią, sklepem spożywczym - ale to można ocenić dopiero po zajrzeniu do środka - z zewnątrz wyglądają niemal tak samo. Pomarańczowa ziemia, jasnoszare niebo, drzewa cytrynowe, żółto-beżowe ściany budynków, z których czasem zwieszają się oblepione kolorowymi kwiatami gałęzie. 




Kontrola policyjna (chociaż kto wie, czy policyjna? tutaj są różnorodne służby mundurowe) - po raz pierwszy trochę stresujące dla mnie wydarzenie - ale panowie pytają tylko o samopoczucie ("how are you?) i cel wycieczki. Po kilkuset metrach - kolejna kontrola z tym samym zestawem pytań. Jednak wisi gdzieś w powietrzu i inne pytanie: "co masz dla mnie?", które tym razem jeszcze nie pada, ale Dymitr, nauczony doświadczeniem, jest na nie przygotowany.
Jadąc przez miasteczka, machamy przyjaźnie - dobrze jest zostawiać po sobie miłe wspomnienia, nawet jeśli przejeżdża się tylko, bez przystanku, przez jakieś miejsce. Dzieciaki uśmiechają się do nas - mamy ciekawy klakson z odgłosami zwierząt. Najczęściej używamy krowy - wszak nasz bus to "Krówka".

Ok. 16.00 docieramy do granicy Gambii z Senegalem.

foto by Mirek

Chaos, to jedyne słowo, które przychodzi mi do europejskiej głowy, żeby opisać to, co widzę. Dzieci, kozy, handlarze, owce, psy, służby mundurowe - wszyscy oni pośród śmieci, śmieci, które nie wyglądają jak miejscowy odpad - w większości są to torebki foliowe i inne opakowania. Dziękujemy ci, Cywilizacjo, że dotarłaś do Czarnego Lądu.......
Budynek służb granicznych wygląda jak wszystkie inne budynki, które dotąd widziałam: brudny i oskubany barak. Dymitr znika w środku, wraz z naszymi dokumentami, my zostajemy w busie. Zaproponował taką taktykę, żeby zaoszczędzić czas: jeśli wchodzi do kontroli on sam, tylko on jeden jest obiektem zainteresowania licznych urzędników (jak się masz? skąd jedziesz? dokąd? z Polski? naprawdę? skąd masz czaszkę na samochodzie? przywiozłeś swoją rodzinę? - i tak w nieskończoność.......). Gdybyśmy weszli do "urzędu" całą czwórką, na te same pytania musielibyśmy odpowiadać cztery razy. I również cztery razy zapytano by nas, czy przypadkiem nie mamy dla pana urzędnika jakiegoś prezentu. Buty? Czapka? Okulary? Może chociaż długopis? Tuż pod tabliczką z napisem: "NIE dla korupcji".
Kontrola graniczna będzie trwała zwykle kilka - kilkanaście minut - właśnie ze względu na te - z europejskiego punktu widzenia - niczemu nie służące - wypytywanki.
W tym czasie do naszych busów przylepiają się dzieciaki w różnym wieku. Nie dwoje, nie pięcioro - śmiało można powiedzieć, że całe, sporawe i rosnące w oczach - stadko. Najpierw oferują swoje towary - orzechy i pomarańcze, oczywiście przyniesione w misach na głowie. Ale bardzo szybko dziecięca ciekawość bierze górę: "skąd przyjechaliście, dokąd jedziecie, ile macie lat, macie słodycze, macie zabawki, macie długopisy?" Mamy to wszystko, ale - z doświadczenia Dymitra wiemy, że na granicach nie prowadzi się akcji rozdawania - przede wszystkim z dwóch powodów: 1. wieść o tym, że ktoś coś rozdaje, rozchodzi się błyskawicznie i wywołuje  namnożenie się dzieci w tempie prze-potwornym. Nie sposób obdarować wszystkich, choćby się miało ze sobą obwoźną fabrykę długopisów....2. dzieci przy granicy mają większe możliwości zarobku, czy po prostu zdobycia czegokolwiek od turystów. My nasze prezenty postanowiliśmy rozdać w wioskach, z dala od szlaków wycieczkowych, gdzie mało kto zagląda.
 Granica senegalska. Powtórka z granicy gambijskiej: dzieci, owce, kozy, psy i śmieci. Jedyną różnicą jest to, że kończy się przyjazny język angielski, zaczyna obowiązywać francuski. Jednak prawda jest taka, że jeśli ktoś bardzo chce się dogadać, dogada się zawsze i wszędzie.
 Niewątpliwie największe zainteresowanie dzieci wzbudza aparat na zębach Gilberta. Koniecznie chcą wiedzieć, czy ja i Ismena również mamy takie "coś".
Jedna z rzeczy, której nie spodziewałabym się na granicy gambijsko-senegalskiej, to usłyszeć ojczysty język od kogoś, spoza naszej Ekipy. "Jak się masz?" - tubalnym głosem pozdrawia nas miejscowy kierowca, zauważywszy napisy na naszych busach. Polska mowa dociera wszędzie.

Tuż za granicą, drogę przebiega nam stado rudych małp. Jesteśmy tak zaskoczeni, że nie zdążamy pstryknąć im zdjęć. Ale pierwsze afrykańskie dzikie zwierzęta mamy zaliczone. Chwilę potem - również nie starcza nam refleksu na zdjęcie - widzimy afrykańskie krowy, pasące się w lesie palmowym. Chyba marni z nas fotografowie....
Poniżej: całkiem dobra, senegalska droga. Zaledwie jedna dziura. Co odważniejsi ( i wyposażeni w odpowiednie obuwie) Panowie nurkują w krzakach, w celu zdobycia drewna na ognisko. Asia zdobywa naręcze przydrożnej mięty.




Pierwszy most, który pokonujemy właściwie tylko po to, żeby zobaczyć, jak to jest przejechać nad sporą rzeką - most w Diouloulou. Widoki, rzeczywiście, niespotykane nigdzie indziej. Jednak zawracamy na zaplanowaną drogę, aby przed wieczorem dotrzeć do Abene.



Zaraz po zmianie kierunku, kończy się asfalt, zaczyna typowo afrykańska droga, której pokonanie oznacza unurzanie się w rudym pyle.  Poza tym, bez zmian: owce, kozy, osły, śmieci oraz ruderowato wyglądające domostwa. Tylko jakby jeszcze bardziej dziko, niż do tej pory.....



Późnym popołudniem docieramy do Atlantyku. Pogoda - jak widać - mało afrykańska. Znowu przemyka mi przez myśl, że może ta pora sucha w tym roku będzie inna i po prostu - ku zdziwieniu wszystkich - spadnie deszcz? Zarówno niebo, jak i wody oceanu, są szarobure, woda chłodna. Jednak  miękki piasek zaprasza do spacerów i każe czerpać radość z obcowania z naturą: wszak w Polsce jest śnieg i kilka stopni (ciepła lub zimna - to bez znaczenia, wobec afrykańskich dwudziestu kilku).




Na plaży jest spory ruch, czego się nie spodziewałam. I duża ilość europejskich turystów, czego spodziewałam się jeszcze mniej.



 Na obozowisko wybieramy miejsce tuż przy plaży, pod wielkimi drzewami iglastymi. Okazuje się, że szyszki tych (lub innych pobliskich drzew) mają mało przyjemną właściwość wbijania się w skórę. Cóż: dobrze, że to nie jakieś insekty....



foto by Mirek
Miejscowi, oczywiście, są "na posterunku" - od samego przyjazdu towarzyszy nam Ibrahim (potem dołącza do niego kolega, też Ibrahim) - który zaczyna standardowym: "jak się macie"(naturalnie - po francusku), a potem - zdobywszy o nas wszelkie informacje, opowiada i o sobie. W międzyczasie płynnie przechodzi na angielski, dowiedziawszy się, że nam z francuskim jest jakoś nie po drodze. Ibrahim jest nauczycielem historii i ...Gambijczykiem. Przyjechał do Abene na obchody powitania Nowego Roku i związany z nimi festiwal bębniarski. To jest duże wydarzenie dla okolicznych mieszkańców, dlatego w miasteczku, na tych kilka dni, jest tłoczno i radośnie.


Kiedy już wszyscy czują się rozlokowani, szykujemy wspólną kolację: warzywa z ryżem w sosie curry.


Jak widać, czołówki znowu w użyciu, ku mojej frustracji. No, ale inaczej po prostu się nie da.
Kolacja, dzięki współpracy obydwu ekip, wychodzi wyborna. Zjadamy ją w towarzystwie naszych nowych znajomych.
A potem obserwujemy poziomy(!) księżyc i gwiazdy oraz wsłuchujemy się w odgłosy Afryki.
Pierwsza noc w plenerze. Trzy namioty, dwa busy. Ja z Ismeną będę spać w naszym samochodzie, Martin z Asią w białej "Krówce". Panowie w namiotach: Gilbert i Dymitr razem, Jarek i Mirek osobno. Jakoś w pobliżu oceanu nie napawa mnie to strachem, jest tak.....zwyczajnie, prawie jak na Krymie.













sobota, 29 grudnia 2012

Pierwsze wrażenia


W czasie lotu dowiaduję się, że czeka nas międzylądowanie na Wyspach Zielonego Przylądka. Tam mnie jeszcze nie było...Czy aby jest tam dość miejsca na wylądowanie? Jest. Za to widać wyraźnie, że jesteśmy już poza cywilizacją - lotnisko i miasto wokół nie jest tak rozświetlone, jak to ma miejsce w Europie. Tutaj świetlne punkciki są pojedynczymi iskierkami, nie ma skupisk i większych placów, jaśniejących w dole.
Samolot zostawia  na Wyspach kilkanaście osób, spragnionych słońca, w zamian - zabiera na pokład kilkanaście osób, które - widać wyraźnie - ze słońcem sobie beztrosko poczynały.
Lecimy do Banjul, stolicy Gambii. Na ekranie, zamiast filmu, wyświetla się mapa tego, co pod nami. Litości, co ja zrobiłam??? Naprawdę mnie tu przywiało? Za chwilę wysiądę z bezpiecznego (ja to mówię? ja?) samolotu, stanę na dzikiej, gorącej, nieznanej ziemi i...i nic już nie będzie tak samo.
Lądowanie, krótkie kołowanie, zabieranie bagażu, wysiadamy.
Ciepło, ale nie gorąco.
Cicho. Cykady.
Ciemno, nie widać krajobrazu, nie widać Afryki, ale....czuć ją. Pachnie Afryką. Jest INACZEJ.
Bardzo dziwne uczucie.
W hali przylotów malutkiego lotniska za klimatyzację służą wiatraki, kręcące się dość niemrawo. My - w ubraniach dość uniwersalnych, ale jednak bardziej zimowych, niż letnich, rozbieramy się z kolejnych warstw i cierpliwie czekamy na nasze bagaże - czy, w związku z awarią samolotu jeszcze przed startem, coś nie zostało zagubione? Po kilkunastominutowym oczekiwaniu, odbieramy nasze wojskowe wory, w całości i w komplecie. Ustawiamy się w kolejce do odprawy. Proporcje Europejczyków i Afrykańczyków wśród podróżnych dokładnie odwrotne, niż we Frankfurcie. Stanowimy największą grupę białych ludzi na lotnisku. Czuję się tak, jakby to był sen, albo jakbym trafiła do filmu - jednego z tych, które tak lubię oglądać na kanałach przyrodniczych. Jest...egzotycznie. Jednak to słowo wcale w pełni nie oddaje tego, co widzę i odczuwam.
W hali głównej oczekują na nas Claudia i Joel - niemieccy właściciele kempingu Sukuta, na którym zimują nasze busy, i który będzie miejscem startowym oraz metą Wyprawy. Claudia i Joe przyjechali po nas swoim mercedesem MB100 - pierwszy raz mam okazję jechać takim samochodem, w jakim spędzę najbliższe dwa tygodnie. Uwielbiam ten samochód od pierwszego wejrzenia, bo staje się moim schronieniem przed kilkunastoma "tragarzami", którzy chętnie "pomogą" w pchaniu wózka z bagażem, niesieniu torby podręcznej, w czymkolwiek, albo po prostu popatrzą na to, jak ktoś inny pomaga, albo po prostu zapytają skąd jesteśmy, jak się miewamy, dokąd zmierzamy i jak nam się podoba, zaś po całej "ceremonii" przejścia orszakiem z budynku lotniska do samochodu, poproszą uprzejmie o zapłatę - za pomoc, za rozmowę, za towarzystwo, lub...za nic, bo przecież biały, Europejczyk, jest bogaty i przyjeżdża do Afryki tylko po to, żeby wspomóc, podzielić się, rozdać. I to nie jest winą Afrykańczyków, że właśnie do takiego postrzegania "białych" są przyzwyczajeni. Wielu ludzi z "cywilizowanej północy" wiedząc, że jedzie do "biednej, dzikiej Afryki", zachowuje się jak "dobrzy wujkowie i ciocie" - tu sypną dzieciom w wiosce cukierkami - prosto z okna luksusowego, terenowego samochodu, tam rzucą, lub wcisną w ciemną rękę kilka drobnych euro -"bo wy tacy biedni tutaj" - i zagłuszą wyrzuty sumienia, że w Europie żyje się inaczej...łatwiej...Tylko czy aby naprawdę lepiej? Miejscowi przyzwyczajeni są od lat do tego, że biały człowiek to chodzący bankomat, na pewno coś wypłaci - jeśli nie pieniądze, to może chociaż długopis?
Mimo tego, że byłam ostrzegana przez afrykańskich bywalców, że właśnie TAK to będzie wyglądać, wszystko jedno: czuję się OSACZONA. Dobrze, że drzwi "embeka" otwierają się tylko po jednej stronie, ja zaś siedzę przy oknie, nie przy drzwiach. Moje samochodowe schronienie. Mój azyl.
Ruszamy w afrykańską noc. Główna droga - z lotniska do centrum stolicy kraju - pokroju dróg ukraińskich. Pomimo późnej pory: jest około 2 w nocy - widzimy przy drodze grupki kolorowo ubranych ludzi. Stoją, idą - sami lub w towarzystwie, z pustymi rękami lub obładowani różnorakim towarem. Jest pierwsza kobieta, niosąca bagaż na głowie! Mimo wszystkich obejrzanych filmów i przeczytanych książek, mimo setek obejrzanych zdjęć - jest to dla mnie niebywała i niewytłumaczalna egzotyka. Jak taką ilość rzeczy można bez wpadki nieść na głowie? Osobiście: nie potrafię przejść dziesięciu metrów z jedną książką na głowie.
Dojeżdżamy do Kempingu Sukuta. Wita nas piękny pies właścicieli, Adonis, rozpuszczony kot (leży na półce w sklepiku, niewidoczny - wyłazi tylko wtedy, kiedy usłyszy turystów przy ladzie: będzie głaskanie i on o tym doskonale wie!), mnóstwo zieleni, niemiecki ład i porządek oraz nasze busy, przygotowane do drogi. W związku moją "afrykańską paniką robalową", decydujemy się pierwsze noce spędzić w domkach, nie w samochodzie i namiocie. Domki okrągłe, schludne, wyposażone w łóżka z moskitierami, stół i szafkę - warunki spartańskie, ale wobec naszych planów na ten wyjazd - wręcz królewskie: młodzież w jednym domku, my w drugim, tuż obok. Nie tak będą wyglądać następne nasze noclegi...



Przeglądam wszelkie kąty w poszukiwaniu czających się - niewątpliwie - pająków, skorpionów, węży i lampartów, sprawdzam szczelność moskitier. Zamykam Potomstwo na klucz, sprawdziwszy uprzednio, czy będą w stanie otworzyć się od wewnątrz, w razie potrzeby. Strach przed tym, co mnie czeka w najbliższych dniach, biadolenie nad własną głupotą, że dałam się tu zaciągnąć - ba! - sama na to nalegałam! - niemal nie pozwalają mi zasnąć. Ale ciekawość Czarnego Lądu jest jednak dużo silniejsza od wszelkich obaw.
Noc mija bez przygód. Budzą nas dziwne dźwięki - najpierw szum wiatru, potem stukanie po dachu. W naszej szerokości geograficznej taki wiatr oznacza jedno: zbliża się burza! Podobne stukanie po dachu wywołują jedynie krople spadającego deszczu. Jednak rozsądek mówi mi, że w porze suchej takie zdarzenia meteorologiczne są tutaj niemal niemożliwe. Otrząsamy się szybko z resztek snu i wyglądamy przez małe, przysłonięte moskitierami okienka: słońce świeci, ani śladu chmur. Po prostu o poranku zerwał się wiatr, szarpiąc gałęziami, z których, na dach naszego domku, spadały duże, ciężkie liście.
Oto sprawcy:



Wychodzimy na zewnątrz. Ciepło, ale nie gorąco. Ptaki śpiewają na różne, nieznane nam wcześniej, głosy. Roślinność różnorodna, nazw nawet nie próbuję odgadywać. Są palmy, są kwitnące krzewy, kilka roślin rozpoznaję, bo...znam ich skarłowaciałych braci z hodowli doniczkowych.
Sam kemping jest bardzo przestronny. Oprócz takiego, jak nasz, jest kilka innych domków - niektóre z własną łazienką, są też pokoje do wynajęcia. Wszystkie pomieszczenia mieszkalne mają małe okienka i lufciki przy samym suficie - wszystko szczelnie przysłonięte moskitierami. Chodzi o to, żeby był dopływ światła i świeżego powietrza do środka, ale żeby nie wpuścić zbyt dużo słońca i nie dopuścić do nagrzania domku w środku. Rzeczywiście - wewnątrz przez cały dzień panuje przyjemny chłód.
Jest prysznic na wolnym powietrzu i zamknięte prysznice w "kąciku toaletowym", jest miejsce do prania i osobne - do zmywania naczyń. Woda gromadzona jest w zbiornikach na dachu i podgrzewana jest...przez słońce. Także najlepiej brać prysznic wieczorem. Jest kuchnia do samodzielnego przygotowywania posiłków oraz restauracja, gdzie można zamówić sobie posiłek lub coś do picia.
Plan sytuacyjny:



I kilka fotek:





Akcent świąteczny, żebyśmy przez warunki atmosferyczne nie zapomnieli, że jest parę dni po Bożym Narodzeniu i parę dni przed Nowym Rokiem. Środek zimy!



Adonis w swoim punkcie obserwacyjnym, na stoliku. Zlokalizowaliśmy też jego miejsce wypoczynku: kanapę, którą zaanektował wyłącznie dla siebie.



Dla ciekawych, cennik:



Rozpoczynamy poszukiwania pożywienia - nie mamy własnych zapasów, ponieważ mieliśmy nie wlec ze sobą europejskiego jedzenia, wszak w Gambii też są sklepy. Restauracja - na szczęście - serwuje śniadania. Co prawda typu francuskiego: bagietka, dżem i kawa/herbata, ale wobec tego, że nie mamy NIC, oprócz chińskich zupek, wystarcza nam i to. Po śniadaniu, zabieramy się żwawo do porządków i przygotowań. Przy czym słowo "żwawo" nie odnosi się do Gilberta, który od samego rana jest jakiś nieswój, czego dyplomatycznie staram się nie zauważać (w ramach akcji: "nie karmić hipochondryka").


W ferworze wywalamy wszystko z busa, myjemy naczynia, sprawdzamy zapasy suchego prowiantu, narzędzi, wycieramy z kurzu, co się da, kompletujemy ekwipunek, oklejamy busy naklejkami.

foto by Mirek

foto by Mirek





Dymitr siłuje się z anteną od radia CB, która prawdopodobnie została uszkodzona przy naprawie zupełnie innego elementu samochodu (bagażnika dachowego), który - nota bene - wcale nie został należycie naprawiony. Ot, afrykańskie metody naprawiania.

foto by Mirek

Ja, z pomocą Ismeny montuję system moskitier w busie. Komary to zło nad złem (malaria) - mimo tego, że większość zasłyszanych opinii brzmi: "w miesiącach suchych komarów zwyczajnie nie ma" - faszerujemy się profilaktycznie lekami przeciwmalarycznymi, psikamy odstraszaczami - i instalujemy zabezpieczenia.




Wnętrze busa po naszych zabiegach, wygląda tak:

foto by Mirek




Obok nas parkuje M. z Niemiec. Przyjechał dużym, zielonym busem z zamiarem pooglądania Afryki a potem sprzedania auta. Prowadziliśmy z nim później ciekawe rozmowy...i to nie tylko na TYM kempingu....


 Po południu (aczkolwiek nie kontrolujemy zegarków), jesteśmy gotowi do wyjazdu zaopatrzeniowego. Wyjazd w dzień poza teren kempingu to dla nas pierwszy szok kulturowy. Ludzie są wszędzie. Piesi, rowerzyści, dorośli, dzieci, kolorowo ubrane kobiety i dużo mniej kolorowi mężczyźni. Samochody trąbią. Bagaże nosi się na głowach - niezależnie od płci i wieku. I nie są to, bynajmniej, drobne zakupy. Każdy środek transportu wyładowany poza granice wyobrażalnej pojemności oraz zupełnie wbrew prawom fizyki. Kozy, psy, owce, dzieci -  na poboczu, przechodzą w dowolnie wybranym miejscu - oczywiście bez wcześniejszego ostrzeżenia - na drugą stronę drogi.
Tankowanie. Trzech panów w różnym wieku towarzyszy nam przy tym skomplikowanym procesie. Patrzą, sprawiając wrażenie, że bez ich obecności zupełnie byśmy sobie nie poradzili. I za tę ich obecność należy im się prezent. A ja nie wierzyłam opowieściom Dymitra, po jego powrocie z Pierwszej Wyprawy Afrykańskiej....Nie tyle nie wierzyłam, co myślałam, że koloryzuje.
Targ owocowo-warzywny. Arbuzy, pomarańcze, banany - są wszędzie, na całym poboczu. Ilu tych ludzi jest?????Mogliby najechać Europę i zdobyć ją w jednej chwili, nawet bez użycia broni, wykorzystując wyłącznie przewagę liczebną.
Jedziemy do "supermarketu". Załoga białego busa odnotowuje usterkę koła. Po dojechaniu na parking, stwierdzają ścieranie się tarcz hamulcowych.  Koło nie wygląda na takie, które odkręcane było w ostatnim dziesięcioleciu, i które miałoby ochotę zostać odkręcone przez następnych lat dziesięć.



Zakupy, nawet w "supermarkecie", wyglądają zupełnie inaczej, niż w Europie, czego się - oczywiście - spodziewałam. Sam sklep ledwie dorównuje wielkością naszym osiedlowym marketom samoobsługowym. Z asortymentem jest nieco gorzej....Brak wędlin, mało nabiału, brak mięsa. Za to przypraw, ryżu, soczewic, soi - do wyboru, do koloru. Nie wiemy jeszcze, że następnym razem zobaczymy równie duży i dobrze zaopatrzony sklep...dopiero po powrocie. W Senegalu wszystko kupuje się w budkach ustawionych wprost na ulicy.


 Kupujemy zapas wody, mleko, ser topiony, makaron, ryż, soczewicę, granulat sojowy, kilka mięsnych konserw - głównie dla Dymitr na śniadania i kolacje, warzywa w puszkach, przyprawy. Będziemy się - obiadowo - żywić po wegetariańsku. Nie mam nic przeciwko temu.



Po zakupach, podczas kiedy Dymitr i Martin siłują się z kołem,  Młodzież degustuje puszkowe napoje kokosowe i owocowe - zgodnie orzekając, że są nie do wypicia, z powodu zbyt dużej zawartości cukru. To dziwne, bo afrykańska coca-cola jest dużo mniej słodka, niż europejska - jest zdatna do picia nawet i dla mnie, co staje się niezłą alternatywą dla wody niegazowanej (woda gazowana w Gambii i Senegalu raczej nie występuje).
Obok nas toczy się codzienne życie. Samochody - głównie taksówki - jadą w jedną i drugą stronę, ludzie chodzą z zakupami lub bez nich (przy czym warto zauważyć, że prawie żaden z miejscowych nie wchodzi do "supermarketu"). Naturalnie, od samego początku akcji "koło", mamy obserwatorów i "pomocników" - jednych na stałe, innych tylko na chwilę. "How are you" i inne sposoby zagajania i podtrzymywania rozmowy: "skąd przyjechaliście, dokąd jedziecie, czy widzieliście hipopotamy, uważajcie, bo jak otworzą pysk, zjedzą wasz samochód!, czy nie boicie się lwów" (nie ma lwów w tej części Afryki!).

foto by Mirek


 Ci z nas, którzy czynnie nie uczestniczą w naprawianiu koła, nie mając nic innego do roboty, zajmują się kontemplowaniem okolicy, rozmowami lub...robieniem zdjęć.

foto by Mirek

 I tu objawia się kolejna właściwość mieszkańców Afryki, o której czytałam - jeden z naszych "pomocników", zobaczywszy, że znalazł się w kadrze aparatu Mirka, zażądał zapłaty. "Zrobiłeś mi zdjęcie bez mojej zgody, musisz zapłacić". Dzięki dyplomatycznym zdolnościom Mirka, udaje mu się uniknąć płacenia, ale przekonujemy się po raz kolejny, że żadne z opowieści o Afryce, które zasłyszeliśmy, nie są ani trochę zmyślone, czy wyolbrzymione.
Ja fotografuję watahę identycznych psów. Wszystkie psy, które widziałam w Gambii do tej pory - a było ich kilkadziesiąt - wyglądają tak samo: rude, chude, ze śladami walk na całym ciele. W dalszej podróży potwierdzą się moje obserwacje. Czyżby miały wspólną matkę?


Po raz pierwszy nie głaszczę psa, który do mnie podchodzi. Jego dziki - chociaż nie agresywny ani groźny - wzrok, skutecznie pozbawia mnie ochoty na potraktowanie zwierzaka "po europejsku".


 Około 18.30 słońce zaczyna chować się za palmami. Pierwszy afrykański zachód słońca. Przekonuję się, co znaczą słowa, które powtarzają wszyscy podróżnicy: w tej szerokości geograficznej zachód słońca oznacza noc. Nie ma zmroku, nie ma szarówki - jest dzień - i w jednym momencie, jak po zgaszeniu żarówki, zapada noc.


 Na szczęście Panowie kończą naprawę koła przed zapanowaniem ciemności. Już po ciemku, jedziemy na targ warzywny, gdzie ostatecznie przekonuję się, że na tym wyjeździe moja rodzina będzie spożywać warzywa i owoce wyłącznie w dwóch postaciach: ugotowanej lub obranej. Żadnych pomidorów, żadnej sałaty! - afrykańskie zwyczaje higieniczne są zgoła odmienne od europejskich - sałata, dla dodania jej witalności - pławi się na straganie w błotnistej brei. Wiem, że mam robalową fobię, ale niemalże WIDZĘ w tym bagnie ameby, robale i wszelkie inne możliwe obrzydlistwa.
Docieramy do kempingu porządnie wygłodniali, więc wrzucam do gara, na szybko - co tam mam pod ręką. Druga Ekipa stawia na coś bardziej wyrafinowanego, więc i przygotowania trwają dłużej. Jedno wiem na pewno - mimo tego, że nie cierpię użytkowania latarek - czołówek, są one niezbędne podczas gotowania w ciemnościach.
Posileni, udajemy się na spoczynek - jutro ruszamy w drogę.