Rano znów budzą nas - znane już - dźwięki: szum wiatru i uderzenia liści o dach. Ale tym razem już wiemy, że nie jest to zapowiedź deszczu...
Zjadamy śniadanie, ostatni rzut oka na - kapryśny w tym miejscu - internet. Martin raz jeszcze sprawdza swoje felerne lewe koło. Rozliczamy się z właścicielami Kempingu, machamy na pożegnanie Marcusowi z Niemiec i wyruszamy w Nieznane, ku Przygodom.
Zanim ruszymy na Południe, ku regionowi Casamance, sprawdzamy jeszcze, jak się "miewa" jedyny nie-bus, który uczestniczył w Pierwszej Wyprawie Afrykańskiej. Trochę przykurzony, ale żyje - czeka na przyjazd Właścicieli w najbliższych tygodniach. Zostawiliśmy im wiadomość na szybie - znak, w jakim terminie i o jakiej godzinie dokonaliśmy kontroli.
Zaczyna robić się cokolwiek gorąco. Ale jeszcze znośnie. Wybraliśmy termin naszej Wyprawy ze względu na to, że styczeń jest tu najchłodniejszym miesiącem. Jeśli ma się okazać, że nie jestem przystosowana do afrykańskich temperatur, niech to wyjdzie na jaw "zimą", może wtedy uda mi się przetrwać....
Dostrzegam pierwsze owoce na drzewach: cytryny! Teraz będę wypatrywać bananów. Zawsze chciałam zobaczyć, jak rosną banany.
Po chwilowym zamieszaniu, udaje nam się uruchomić radio z odtwarzaczem. Z głośników płynie muzyka zespołu Mumford and Sons. Jeszcze nie pasuje mi do krajobrazu i klimatu Wyprawy. Zmieniamy na Coldplay. Jest nieco lepiej. Ale trudno znaleźć muzykę, która pasowałaby do tego niesamowitego miejsca...Wiemy jednak, że czegokolwiek będziemy słuchać w samochodzie - nawet jeśli podczas jazdy nie będzie nam pasować do krajobrazu czy sytuacji, po powrocie wystarczy, że przypadkowo usłyszymy tę piosenkę, od razu przypomni nam ona naszą "zimową Afrykę".
Od razu po wyjeździe z terenu kempingu, otacza nas Afryka. Im bardziej oddalamy się od centrum Banjul, tym robi się egzotyczniej na - i przy - drodze. Z Sukuty, którą można zaliczyć do przedmieść stolicy, jedziemy przez miasteczko Brikama, na południe, ku granicy z Senegalem, potem ku naszej - wypatrzonej na mapie i wyszukanej w przewodnikach - atlantyckiej plaży w pobliżu miasteczka Abene. Tu zamierzamy pożegnać Stary i powitać Nowy Rok.
Tymczasem tkwimy z nosami przy szybie, zastanawiając się, czy nie staliśmy się bohaterami kolejnego odcinka filmu krajoznawczego z cyklu: "National Geografic przedstawia". Muszę to napisać, chociaż długo się zastanawiałam, czy powinnam. Afryka jest nie do opisania. Mimo tego, że od dzieciństwa byłam czytelniczką książek podróżniczych (moja fascynacja zaczęła się chyba od przygód Tomka Wilmowskiego, potem chwytałam w ręce wszystko, co z poznawaniem świata miało cokolwiek wspólnego), oglądałam również setki filmów dokumentalnych, chłonęłam opowieści tych, którzy odwiedzili to czy tamto miejsce - w tym również Dymitra, który wszak był w tych rejonach i nie szczędził mi barwnych szczegółów. Wydawało mi się, że gdziekolwiek bym nie pojechała, wiem, czego mogę się spodziewać. Afryka mnie pokonała, bo... jest nie do wyobrażenia, póki się samemu, osobiście jej nie skosztuje, nie zobaczy, nie dozna. W pewnym momencie - właśnie gdzieś na tej drodze między Gambią a Senegalem, czyli tuż po wyruszeniu w trasę i niezbyt daleko w głąb Czarnego Lądu, zrozumiałam, że będzie mi bardzo ciężko napisać relację z podróży dla kogoś, kto nigdy nie był w Afryce, dla kogoś, u kogo samo słowo: "Afryka" - wywołuje dreszcz strachu przed nieznanym. Przyznaję, sama bałam się tej podróży, nie potrafiąc sprecyzować, czego konkretnie się obawiam.
Europejczyk, "skażony" cywilizacją, musi się najpierw pozbyć "europejskiego" sposobu myślenia i postrzegania świata. Trudno tego dokonać, siedząc w fotelu z filiżanką aromatycznej kawy i czytając opowieści z dalekich krajów, czy nawet oglądając film. Dlatego z góry przepraszam, ale moja Afryka jest wyłącznie jej obrazem, który odcisnął się w mojej pamięci. Nie sądzę, żeby istniały dwie osoby, na których ten kontynent wywarł identyczne wrażenie.
foto by Mirek |
foto by Mirek |
foto by Mirek |
Jedziemy przez identycznie wyglądające mieściny. Rowery, śmieci, kozy, śmieci, owce, śmieci, kolorowo ubrane kobiety, osły zaprzężone do wózków, jeden chudy koń, nieliczne samochody, najczęściej na wpół zardzewiałe busy, spełniające rolę komunikacji międzymiastowej, śmieci, przydrożne baraki, okazujące się raz warsztatem rowerowym, kiedy indziej punktem produkującym drewniane ramy łóżek, kawiarnią, sklepem spożywczym - ale to można ocenić dopiero po zajrzeniu do środka - z zewnątrz wyglądają niemal tak samo. Pomarańczowa ziemia, jasnoszare niebo, drzewa cytrynowe, żółto-beżowe ściany budynków, z których czasem zwieszają się oblepione kolorowymi kwiatami gałęzie.
Kontrola policyjna (chociaż kto wie, czy policyjna? tutaj są różnorodne służby mundurowe) - po raz pierwszy trochę stresujące dla mnie wydarzenie - ale panowie pytają tylko o samopoczucie ("how are you?) i cel wycieczki. Po kilkuset metrach - kolejna kontrola z tym samym zestawem pytań. Jednak wisi gdzieś w powietrzu i inne pytanie: "co masz dla mnie?", które tym razem jeszcze nie pada, ale Dymitr, nauczony doświadczeniem, jest na nie przygotowany.
Jadąc przez miasteczka, machamy przyjaźnie - dobrze jest zostawiać po sobie miłe wspomnienia, nawet jeśli przejeżdża się tylko, bez przystanku, przez jakieś miejsce. Dzieciaki uśmiechają się do nas - mamy ciekawy klakson z odgłosami zwierząt. Najczęściej używamy krowy - wszak nasz bus to "Krówka".
foto by Mirek |
Budynek służb granicznych wygląda jak wszystkie inne budynki, które dotąd widziałam: brudny i oskubany barak. Dymitr znika w środku, wraz z naszymi dokumentami, my zostajemy w busie. Zaproponował taką taktykę, żeby zaoszczędzić czas: jeśli wchodzi do kontroli on sam, tylko on jeden jest obiektem zainteresowania licznych urzędników (jak się masz? skąd jedziesz? dokąd? z Polski? naprawdę? skąd masz czaszkę na samochodzie? przywiozłeś swoją rodzinę? - i tak w nieskończoność.......). Gdybyśmy weszli do "urzędu" całą czwórką, na te same pytania musielibyśmy odpowiadać cztery razy. I również cztery razy zapytano by nas, czy przypadkiem nie mamy dla pana urzędnika jakiegoś prezentu. Buty? Czapka? Okulary? Może chociaż długopis? Tuż pod tabliczką z napisem: "NIE dla korupcji".
Kontrola graniczna będzie trwała zwykle kilka - kilkanaście minut - właśnie ze względu na te - z europejskiego punktu widzenia - niczemu nie służące - wypytywanki.
W tym czasie do naszych busów przylepiają się dzieciaki w różnym wieku. Nie dwoje, nie pięcioro - śmiało można powiedzieć, że całe, sporawe i rosnące w oczach - stadko. Najpierw oferują swoje towary - orzechy i pomarańcze, oczywiście przyniesione w misach na głowie. Ale bardzo szybko dziecięca ciekawość bierze górę: "skąd przyjechaliście, dokąd jedziecie, ile macie lat, macie słodycze, macie zabawki, macie długopisy?" Mamy to wszystko, ale - z doświadczenia Dymitra wiemy, że na granicach nie prowadzi się akcji rozdawania - przede wszystkim z dwóch powodów: 1. wieść o tym, że ktoś coś rozdaje, rozchodzi się błyskawicznie i wywołuje namnożenie się dzieci w tempie prze-potwornym. Nie sposób obdarować wszystkich, choćby się miało ze sobą obwoźną fabrykę długopisów....2. dzieci przy granicy mają większe możliwości zarobku, czy po prostu zdobycia czegokolwiek od turystów. My nasze prezenty postanowiliśmy rozdać w wioskach, z dala od szlaków wycieczkowych, gdzie mało kto zagląda.
Granica senegalska. Powtórka z granicy gambijskiej: dzieci, owce, kozy, psy i śmieci. Jedyną różnicą jest to, że kończy się przyjazny język angielski, zaczyna obowiązywać francuski. Jednak prawda jest taka, że jeśli ktoś bardzo chce się dogadać, dogada się zawsze i wszędzie.
Niewątpliwie największe zainteresowanie dzieci wzbudza aparat na zębach Gilberta. Koniecznie chcą wiedzieć, czy ja i Ismena również mamy takie "coś".
Jedna z rzeczy, której nie spodziewałabym się na granicy gambijsko-senegalskiej, to usłyszeć ojczysty język od kogoś, spoza naszej Ekipy. "Jak się masz?" - tubalnym głosem pozdrawia nas miejscowy kierowca, zauważywszy napisy na naszych busach. Polska mowa dociera wszędzie.
Tuż za granicą, drogę przebiega nam stado rudych małp. Jesteśmy tak zaskoczeni, że nie zdążamy pstryknąć im zdjęć. Ale pierwsze afrykańskie dzikie zwierzęta mamy zaliczone. Chwilę potem - również nie starcza nam refleksu na zdjęcie - widzimy afrykańskie krowy, pasące się w lesie palmowym. Chyba marni z nas fotografowie....
Poniżej: całkiem dobra, senegalska droga. Zaledwie jedna dziura. Co odważniejsi ( i wyposażeni w odpowiednie obuwie) Panowie nurkują w krzakach, w celu zdobycia drewna na ognisko. Asia zdobywa naręcze przydrożnej mięty.
Pierwszy most, który pokonujemy właściwie tylko po to, żeby zobaczyć, jak to jest przejechać nad sporą rzeką - most w Diouloulou. Widoki, rzeczywiście, niespotykane nigdzie indziej. Jednak zawracamy na zaplanowaną drogę, aby przed wieczorem dotrzeć do Abene.
Zaraz po zmianie kierunku, kończy się asfalt, zaczyna typowo afrykańska droga, której pokonanie oznacza unurzanie się w rudym pyle. Poza tym, bez zmian: owce, kozy, osły, śmieci oraz ruderowato wyglądające domostwa. Tylko jakby jeszcze bardziej dziko, niż do tej pory.....
Późnym popołudniem docieramy do Atlantyku. Pogoda - jak widać - mało afrykańska. Znowu przemyka mi przez myśl, że może ta pora sucha w tym roku będzie inna i po prostu - ku zdziwieniu wszystkich - spadnie deszcz? Zarówno niebo, jak i wody oceanu, są szarobure, woda chłodna. Jednak miękki piasek zaprasza do spacerów i każe czerpać radość z obcowania z naturą: wszak w Polsce jest śnieg i kilka stopni (ciepła lub zimna - to bez znaczenia, wobec afrykańskich dwudziestu kilku).
Na plaży jest spory ruch, czego się nie spodziewałam. I duża ilość europejskich turystów, czego spodziewałam się jeszcze mniej.
Na obozowisko wybieramy miejsce tuż przy plaży, pod wielkimi drzewami iglastymi. Okazuje się, że szyszki tych (lub innych pobliskich drzew) mają mało przyjemną właściwość wbijania się w skórę. Cóż: dobrze, że to nie jakieś insekty....
foto by Mirek |
Kiedy już wszyscy czują się rozlokowani, szykujemy wspólną kolację: warzywa z ryżem w sosie curry.
Jak widać, czołówki znowu w użyciu, ku mojej frustracji. No, ale inaczej po prostu się nie da.
Kolacja, dzięki współpracy obydwu ekip, wychodzi wyborna. Zjadamy ją w towarzystwie naszych nowych znajomych.
A potem obserwujemy poziomy(!) księżyc i gwiazdy oraz wsłuchujemy się w odgłosy Afryki.
Pierwsza noc w plenerze. Trzy namioty, dwa busy. Ja z Ismeną będę spać w naszym samochodzie, Martin z Asią w białej "Krówce". Panowie w namiotach: Gilbert i Dymitr razem, Jarek i Mirek osobno. Jakoś w pobliżu oceanu nie napawa mnie to strachem, jest tak.....zwyczajnie, prawie jak na Krymie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz