"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

piątek, 28 grudnia 2012

Etap pierwszy: europejski

Wyjeżdżamy naszym "europejskim" busikiem ok.19.30, w drugi dzień świąt. Tuż po wystawnym obiedzie u Rodziców. Rodzice przerażeni naszym pomysłem, chociaż dzielnie nie dają znać po sobie, jak bardzo przerażeni....
Wstępujemy do Warszawy po Jarek, który będzie nam towarzyszył w podróży, z resztą Ekipy spotkamy się w Norymberdze, ponieważ dojedzie z południa Polski.
Na autostradzie czas szybko mija - lektura w podróży jest najlepszym pomysłem na zabicie czasu. Jak zwykle, zabrałyśmy z Ismeną kilka książek, i - jak zwykle - okaże się prawdopodobnie, że ja swoich nie zdążę przeczytać, a jej zabraknie mniej więcej w połowie wyjazdu. Na szczęście mamy też lektury w formie elektronicznej - błogosławiona nowoczesna technologia! Tymczasem, miłośnikom tematyki afrykańskiej, polecam książkę Tadeusza Biedzkiego "Sen pod Baobabem". Taka właśnie jest Afryka, ale w pełni zrozumiałam to dopiero po kilku dniach spędzonych tamże. Mimo wszystko, cieszę się, że zaczęłam czytać już w drodze, byłam nieco przygotowana, na czym polega różnica między Europą a Afryką. NIECO jest tu bardzo dobrym słowem.....
Około 2 w nocy przeżywamy pierwszą przygodę. Któż by się spodziewał, że spotka nas jeszcze na polskiej ziemi....Od pewnego czasu słyszeliśmy metaliczny dźwięk, towarzyszący naszej jeździe, jednak nie potrafiliśmy go zlokalizować. Dopiero ostrzeżenia innych kierowców uświadamiają nam, że trzeba stanąć i obejrzeć auto. Oględziny niezbicie wykazują, że wyglądaliśmy dość widowiskowo: wlokąc za sobą jakiś drut, nie tylko wydawaliśmy stukoczące dźwięki, ale i sypaliśmy wokół iskrami. Drut zostaje odczepiony, okazuje się, że w ten sposób pozbyliśmy się hamulca ręcznego....Bez hamulca można jechać!
Około 4 nad ranem przekraczamy granicę z Niemcami. I spotyka nas kolejna przygoda. Niemal od samej granicy towarzyszy nam samochód policji niemieckiej. Jedzie trochę za nami, potem trochę przed nami....W końcu, przy stacji benzynowej, pokazuje nam, że mamy zjechać. Będzie kontrola. Cóż: czwarta rano, bus z przyciemnianymi szybami - jak nic: przemyt ludzi. Sprawdzenie paszportów z policyjnym komputerem i - zaskoczenie - niemiecki policjant odzywa się do mnie po polsku, z silnym śląskim akcentem: "od pani tyż paszport!". Na zaskoczone stwierdzenie Jarek, który chciał wprowadzić miły akcent do surowej kontroli: "jak pan ładnie po polsku mówi!", odpowiada gburowatym tonem: "a czymu ni?" Kontrola paszportowa nie wykazuje, że jesteśmy groźnymi, poszukiwanymi przemytnikami i możemy jechać dalej.
W czasie kontroli budzi się Ismena. Rozgląda się zaspanym wzrokiem wokół, widzi migoczące czerwone punkciki na niebie i popada w panikę: "oko Saurona! patrzy na nas!"(tuż przed wyjazdem zrobiliśmy sobie maraton "Władcy Pierścieni"). "Oko Saurona" okazało się oświetleniem elektrowni wiatrowych. No, ale trzeba było nie być zaspanym i wpatrzyć się w zarysy wiatraków....
Około 9.00 dojeżdżamy do Furtu, podnorymberskiego miasteczka, w którym siostra Martina udostępniła nam na nocleg swoje mieszkanie. Ekipa "Południowopolska" już dawno dotarła i nawet zdążyła się wyspać - Martin wita nas - jak zwykle z humorem, Asia przyrządza przepyszną kawę, która nieco nas ożywia po całonocnej podróży, poznajemy też Mirka - jedynego uczestnika Wyprawy, którego dotychczas nie znaliśmy. Po śniadaniu postanawiamy jednak chwilę się zdrzemnąć.
13.30 rześko wyruszamy zwiedzić Norymbergę, w towarzystwie mamy Martina, która przyszła, by pełnić rolę przewodnika (no i przyniosła wielki gar chili con carne na przedwyjazdową kolację).
Na początek: grzane wino - dla nieletnich: w wersji bezalkoholowej - ponieważ wciąż jeszcze trwa świąteczny jarmark na norymberskim rynku. Krótki spacer po Rynku: oglądamy renesanasowy ratusz, gotycką, rzeźbioną studnię, kościoły: św. Sebalda z rzeźbami Wita Stwosza i Najświętszej Marii Panny. Bardzo podoba nam się gotycki kompleks Szpitala świętego Ducha, nad rzeką Regnitz (niektóre budynki zbudowane są na rzece).



W czasie krótkiej przerwy regeneracyjnej, najbardziej zgłodniali wycieczkowicze posilają się kiełbaskami z typowego "kiosku kiełbaskowego".


 Dowiadujemy się, gdzie w dzieciństwie mieszkał Martin oraz gdzie tworzył Albrecht Durer.
Na koniec odbywamy wspinaczkę na monumentalny Zamek. Fotka celowo z rodzaju "artystycznych".


Młodzież jednak zapamięta Norymbergę głównie jako miasto, w którym na rynku można spotkać LAMĘ.






Po powrocie do kwatery, zajadamy się pysznym chili con carne, w towarzystwie czerwonego wina i zabieramy się do cięcia wyprawowych naklejek. Praca zespołowa idzie błyskawicznie - musimy wcześnie położyć się spać - pobudka będzie bolesna: 4.30.
6.30 spakowawszy tobołki, wyruszamy na lotnisko do Frankfurtu. Musimy mieć zapas czasu, Martin wie, że należy spodziewać korków. W samochodzie natychmiast zasypiamy wszyscy, oprócz dzielnego kierowcy - Dymitra - ja mam kolejną atrakcję podróżną: strasznie łzawią mi oczy. Zrzucam winę na niedospanie i liczę na to, że wkrótce minie. Docieramy na lotnisko jak należy: 2 godziny przed planowanym odlotem, po nadaniu bagaży głównych, panowie Dymitr i Martin jadą odstawić samochody na parking, my zasiadamy w lotniskowej kawiarni, młodzież natychmiast dopada internetu. Niestety, ja oczekiwanie na samolot będę wspominać jako zamartwianie się, czy bagaż podręczny nie okaże się zbyt ciężki oraz... jako walkę z łzami. Tym to bardziej niepokojące, że tego typu problemów nie miałam nigdy do tej pory i nie bardzo wiem, jak reagować. W desperacji, po kilku godzinach "płaczu" łykam tabletkę przeciwalergiczną. Pomaga na łzy. Na panikę w związku z wielkością bagażu - nie bardzo.
Po powrocie Panów, którzy porzucili samochody w pobliskim miasteczku, ruszamy do odprawy. Jest lekkie zamieszanie: niektórzy muszą zdjąć buty, innym piszczą paski u spodni, jeszcze inni zapomnieli wypakować z bagażu laptopa i cb-radia (wszystkie sprzęty elektroniczne powinny być widoczne). Bagaże podręczne, szczęśliwie, przechodzą bez problemu, tylko Ismena traci swój pełniusieńki żel do mycia twarzy i dezodorant: zapomniała przerzucić do bagażu głównego. Cóż: podróże kształcą.
Pędzimy do sklepu "duty free" - trzeba kupić szampana na Sylwestra oraz, obowiązkowo - dużą paczkę miśków "Haribo". Przy kasie, Dymitr chce sięgnąć do naszej "głównej" torby (kasa, dokumenty, laptop...), którą miał - do tej pory - przewieszoną przez ramię. Pyta nerwowo: "kto ma torbę "camel trophy"? Zpada cisza. Ja patrzę na Ismenę, Ismena na Gilberta, Gilbert na mnie. ŻADNE z nas nie ma torby.....Dymitr stoi jak słup soli, podobnie jak reszta. W końcu Gilbert rzuca cały bagaż i biegnie z powrotem do punktu odprawy - tam ostatnio widzieliśmy cenną torbę. Na to, zza półki wyłania się, spokojnym krokiem, Jarek i - widząc naszą panikę - pyta: "a co się stało?".
"torba "camel trophy", zgubiliśmy!" - histeryzujemy
 "no jak to? przecież ja ją mam, daliście mi w czasie kontroli, to niosę..."
Jak to dobrze móc wziąć głębszy oddech.
Bez dalszych przygód "okrętujemy się" na samolot.  Najpierw przejazd autobusem lotniskowym, gdzie - już po raz drugi w tej podróży - niespodziewanie słyszymy język polski. Pewien mieszkaniec Gambii wraca właśnie do domu ze studiów w...Warszawie i usłyszawszy nasze rozmowy, zagaduje nas, jaki jest cel naszej podróży. Okazuje się, że jest bywalcem naszej ulubionej senegalskiej knajpy w Warszawie i - podobnie jak my - zna jej właściciela. Świat jest mały....
W samolocie powoli, w kolejce, zajmujemy swoje miejsca. Towarzystwo urozmaicone, bardzo kolorowe. Obok mnie i Ismeny mrukliwy Norweg, przed nami para mieszana (biało-czarna) z uroczą pięciomiesięczną córeczką, rozbrzmiewa głównie język niemiecki i angielski.
Po kilkunastu minutach słyszymy komunikat kapitana. Myślałam, że moja znajomość niemieckiego mnie zwodzi, ale nie: rzeczywiście padły słowa: "problemy techniczne, nie lecimy, trzeba sprawdzić samolot, proszę o opuszczenie maszyny".
Kolejne trzy godziny spędzamy na szwendaniu się po lotnisku. Zjadamy też obiad.
I znów - tą samą drogą: autobus, lokowanie się na miejsca, oczekiwanie na odlot.
Wreszcie, o 15.30 (zamiast planowej 11.30) - wznosimy się nad Europę.
Malownicze widoki. Alpy, Pireneje, potem Atlantyk. W ramach atrakcji: "Epoka Lodowcowa 4" w wersji oryginalnej, albo niemieckojęzycznej. Nie mogę się zdecydować, którą wolę...Jedzenie samolotowe - podawane przez stewardessy i jednego stewarda ("młody i przystojny, co skwapliwie odnotowuje Ismena) - smaczne i urozmaicone. Jedna ze stewardess wdaje się z nami w pogawędkę...po polsku, bo jest Polką, po prostu.. To już trzecia niespodziewana polskojęzyczna osoba.
Trochę czytamy, trochę oglądamy, trochę śpimy. Lot nie jest taki straszny, jak się tego obawiałam.



Europejska północ zastaje nas nad Atlantykiem. Zbliżamy się do Afryki......

4 komentarze:

  1. szfagierka musze cie poprawić zwsze było ahoj przygodo a nie hej :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. u nas utarło się "hej, przygodo", to już historycznie uwarunkowane ;) poza tym: "ahoj" to takie marynarskie....a my po lądzie podróżujemy najczęściej :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To sie nazywa precyzyjne sprawozdanie:) W kontekście kontroli radiowozu policji niemieckiej całe szczęście że ktoś zeskrobał z busa "europejskiego" pewna naklejkę z symbolem zaczynającym sie na U bo kto wie co to by było?:)

    OdpowiedzUsuń