"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Nietypowy Sylwester

Wstaję jako jedna z pierwszych - bladym świtem, jak mi się wydaje. Noc minęła spokojnie, ale jest dość....CHŁODNO - tego się po Afryce nie spodziewałam. Krótkie poszukiwania cieplejszej bluzy oraz zegarka i już wiem, że żaden to blady świt - jest prawie dziewiąta! Jednak obozowisko pozostaje w uśpieniu, korzystam więc z okazji i udaję się na rekonesans, którego owocem jest kilka zdjęć naszego otoczenia.
Pobliski pagórek, za który udawaliśmy się zaznać koniecznego odosobnienia. Takież roztaczały się przed nami widoki:
 


Pierwszy mój baobab. Ten jest osobnikiem bardzo młodym, wręcz karłowatym. Prawdziwe, wiekowe baobaby jeszcze przed nami. Nie mogę się doczekać....




Odgłosów ptactwa sfotografować się nie da, ale zdecydowanie - jest dość gwarno i różnorodnie w gałęziach drzew i zaroślach. Wręcz ma człowiek wrażenie, że panuje tam nieopisany tłok i przepychanki. Zanim przywykniemy do tego tumultu, niekiedy będziemy mieć pewność, że KTOŚ nas z gęstwiny podgląda.
Nasz obóz z wysokości pagórka, wygląda tak:




Idąc w przeciwną stronę od obozowiska, trafiamy wprost na plażę. Na obrzeżach - bary, a raczej "bary" z hamakami oraz bardzo naturalnymi i ekologicznymi parasolkami. "Bary" pisane w cudzysłowie, bowiem jedyna oferta, której się można spodziewać, to cola, fanta i...hmmm...zaopatrzenie dla pragnących oderwać się od rzeczywistości.
Abene jest mekką miłośników muzyki reggae oraz - związanej z nią - kultury.
Nie jest mi po drodze ani z tą muzyką, ani z kulturą, a nie chciałabym się zbytnio wyzłośliwiać, dlatego wkleję nieco prześmiewczego, acz celnego, linka.

http://nonsensopedia.wikia.com/wiki/Rastafarianie

Treść dotyczy polskich miłośników tejże kultury, tu byliśmy u źródła i korzenia. Myślę, że nawet na Jamajce nie ma tylu "rasta", co w jednym, malutkim Abene. Tak, owszem: trzeba do nich powtarzać kilka razy, a i tak nie ma pewności, że treść informacji dotrze przez dredy do oszołomionego wiecznie mózgu. Tak, owszem: oni się nigdzie nie śpieszą i nic nie muszą. Tak, owszem - wszyscy, bez wyjątku, mają dredy oraz trójkolorowe czapki. Różnica: oni nie nazywają wszystkich "man", tylko "brother".






Wracam na śniadanie. Gambijskie placki, podobne do tortilli, masło, serek topiony, szynka, dżem.
 Gilbert wygląda już tak źle, że zmuszam go do zmierzenia gorączki: 38,6. I w Afryce potrafi go dopaść go jego słynna angina....Na szczęście przewidziałam taki rozwój wypadków: mamy ze sobą antybiotyki i sporą dawkę środków przeciwgorączkowych które ordynuję natychmiast. Gilbert idzie do busa, przespać gorączkę.
Tuż po śniadaniu, odwiedza nas dziewczyna sprzedająca mandarynki. Prawie nie mówi po angielsku, wspinam się więc na wyżyny swoich francuskojęzycznych umiejętności, które jednak, w praktyce, okazują się nizinami. Dowiadujemy się, że dziewczyna ma na imię Ubi, mieszka w Abene, chodzi do szkoły i ma....13 lat (!!!) - na tyle wystarcza mi umiejętności formułowania pytań. Czas zapłakać nad moim ulubionym językiem i wziąć się - po powrocie - do nauki.


Dla porównania, tak wygląda trzynastolatka z Polski:

foto by Mirek

Ubi z Abene, podobnie jak obydwaj Ibrahimowie z Gambii - ci sami, którzy biesiadowali z nami poprzedniego wieczora - czują się z nami związani i zaprzyjaźnieni na tyle, że bytują w naszym obozowisku na stałe. O ile obecność dziewczynki nie jest dla nas uciążliwa (uczymy ją liczyć po Polsku, śpiewamy piosenki - ona senegalskie, my - polskie), o tyle dwóch obcych mężczyzn znacząco utrudnia mi, Asi oraz Ismenie kwestie bytowe, jak chociażby chęć przebrania się w kostium kąpielowy. Aluzje, w rodzaju: "do zobaczenia wieczorem", na panów zupełnie nie działają, trzeba porzucić zasady dobrego wychowania i zwyczajnie, wprost powiedzieć: "panowie, teraz chcemy mieć czas tylko dla siebie, idźcie w swoją stronę, być może spotkamy się wieczorem". Jest to mało grzeczne, z europejskiego punktu widzenia, ale po prostu konieczne. Miejscowi, co zauważyliśmy, nie mają poczucia płynącego czasu, nie mają też potrzeby bycia w odosobnieniu. Nie rozumieją, że nasz dzień nad Atlantykiem, to nie to samo, co ich całe życie nad Atlantykiem - my łapiemy promienie słońca i szum fal, bo na Dalekiej Północy tego mieć nie będziemy, oni przyjdą na plażę jutro, pojutrze, za tydzień, za miesiąc - plaża będzie taka sama, słońce będzie takie samo i Ocean taki sam. My - po powrocie - nie dość, że wylądujemy w sam środek zimy, to jeszcze schwytają nas tryby maszyny zwanej "Praca-Obowiązki-Codzienne Troski". Liczyliśmy na to, że afrykańskie plaże zapewnią nam spokój, obcowanie z naturą i ciszę, tak obcą naszej cywilizacji. Nie chcę przez to powiedzieć, że chcemy unikać kontaktu z miejscowymi - odwrotnie - dążymy do zatrzymania się przy jakiejś wiosce i zapoznania z codziennym życiem jej mieszkańców.







Tutaj, w zagłębiu dość specyficznej turystyki europejskiej, jesteśmy postrzegani - mam wrażenie - jako potencjalne źródło zysku, nawet nie wprost finansowego - jak dla bębniarzy, którzy całymi dniami włócząc się po plaży, grając, śpiewając i tańcząc, zbierają drobne do swoich rastafariańskich, trójkolorowych czapek - ale materialnego: "jest turysta, pewnie ma jakąś interesującą koszulkę, czapkę, okulary, długopis - a może - zaprosi na obiad?". Potrzeby miejscowych są proste i nieskomplikowane. Mają też mnóstwo czasu na towarzyszenie przyjezdnym - w tej części świata z rzadka ktoś ma stałą pracę, raczej zarabia się na życie, łapiąc  to, co przynosi los. "Jutro też jest dzień" - taka jest ich filozofia życiowa. Trzeba to zrozumieć, żeby umiejętnie prowadzić dialog. Zanim ja - Europejka - to dogłębnie pojmę, minie sporo czasu, za to Dymitr, nie-Europejczyk, błyskawicznie znajduje nić porozumienia z Afrykaninami.

Większość dnia spędzamy na plaży.

foto by Mirek

foto by Mirek

foto by Mirek

Degustujemy napoje serwowane przez plażowy bar. Fanta jest dość obrzydliwa, do tego barwi język na pomarańczowo, cola - tak, to jest to! No i miejscowe piwo "Gazela" - bardzo podobne w smaku do polskich cienkich piw, dostępnych w nadbałtyckich kurortach - jednoznacznie kojarzy się z wakacjami. Dymitr, błyskawicznie zawarłszy znajomość z właścicielem baru - też Ibrahimem - musi co chwilę zapewniać, że nie ma ochoty na próbowanie miejscowych "wyrobów zielarskich".
Gilbert, któremu gorączka spada i podskakuje, w zależności od samopoczucia - wyleguje się w hamaku, na plaży lub w busie. Zanotowany rekord: 39,6. Nieco się niepokoimy, bywało w przeszłości, że antybiotyki nie działały....



Skuszeni spokojnymi wodami Atlantyku, postanawiamy napompować materac. Dzieciaki, które bawią się na brzegu, natychmiast zauważają, że coś nietypowego dzieje się nad wodą. Najpierw dwoje, potem pięcioro, w końcu cała banda - ładują się na materac i ochoczo biorą udział w zabawie.




Na brzegu cały czas sporo ludzi - i miejscowych i turystów.


 Wyraźnie daje się zauważyć, że - obok turystyki, nazwijmy to: "kulturalnej" (poznawanie miejscowej muzyki, tańców i ZWYCZAJÓW), kwitnie też turystyka - powiedzmy: "obyczajowa" (dogłębne poznawanie zwyczajów afrykańskich mężczyzn przez europejskie kobiety). Dzięki temu, powszechnie obserwujemy na plaży taki obrazek, jak poniższy:


 Wyjaśnię: miejscowi panowie, wiedząc, że mają widownię w postaci europejskich turystek, wykonują na plaży i w wodzie ćwiczenia gimnastyczne, prezentując swoje możliwości oraz wysportowane ciała. Panie z Europy podziwiają silnych, dobrze zbudowanych afrykańskich mężczyzn i chętnie nawiązują z nimi bliskie....hmmm...przyjaźnie.
Zupełnie nie miałabym nic przeciwko stosunkom afrykańsko-europejskim - w końcu to bardzo dorosłe kobiety są, wiedzą chyba, co robią(?), ale, niestety - proceder ten wpływa znacząco na jakość mojego wypoczynku na plaży w Abene. Senegalczycy, nauczeni doświadczeniem, uważają że każda biała kobieta pożąda ich towarzystwa i jej przyjazd w to miejsce oznaczać może tylko jedno: "pragnę zawrzeć bliską znajomość". Nie ma mowy o tym, żebyśmy ja, Asia albo Ismena, oddaliły się od naszych Panów choćby na 10 kroków. Oznacza to natychmiastowe towarzystwo miejscowego mężczyzny. Towarzystwo niegroźne - wszak oni tylko "chcą porozmawiać" - ale tak natarczywe, nieustępliwe i męczące, że samotnych spacerów po prostu unikamy.
Kiedy część Ekipy plażuje, niektórzy siedzą w obozowisku, przy samochodach. Odwiedza ich pani Zofia, Polka, mieszkająca na stałe w okolicy. Zainteresowana busem z polską rejestracją, zaprasza nas na noworoczną kolację. Zaciekawieni jej drogą do Senegalu, zaproszenie przyjmują. Oznacza to jeszcze jeden cały dzień w Abene, bo planowaliśmy wyjazd  w dalszą drogę 1.01. Może to i lepiej, w związku z chorobą Gilberta
Tuż przed naszym wyjściem z plaży, na horyzoncie pojawiają się skaczące delfiny! Podpływają całkiem blisko i baraszkują w wodzie. Oczywiście aparat mam zbyt daleko, żeby zdążyć zrobić zdjęcia, ale napawamy się ich - podobno nie tak częstym tutaj - widokiem. Ibrahim-z-baru  mówi, że to dobry znak, kiedy delfiny przypływają. Dobry znak dla tych, którzy je widzieli. I świetnie!

Wieczorem szykujemy się na wyjście do miasteczka. Bez opłukania się ze słonej wody - mamy niedobory wody w polowym prysznicu - cóż, może kończyny nam nie odpadną z zasolenia? Musimy przekonywać Ismenę, że nie będzie to zwyczajny Sylwester, że może iść nań z nieumytą głową - i - doprawdy - nie potrzebuje wieczorowego stroju, a już najmniej na pylistą, rudą drogę potrzebuje białych trampek (które właśnie zaginęły). Odbywa się lekka rodzinna awanturka, bowiem Ismena zdecydowanie odmawia sylwestrowego wyjścia w "pseudocrocsach", które na tej wyprawie spełniają rolę obuwia i codziennego, i galowego, my zaś odmawiamy bezsensownego poszukiwania trampek w zapadającym zmroku.
Dość długo szukamy miejsca na kolację - miejscowe knajpki zajęte są przygotowywaniem posiłków "na wynos" dla uczestników festiwalu bębniarskiego i raczej nie nastawiają się na klientów stacjonarnych. Towarzyszą nam pozdrowienia miejscowych, wyłaniających się - pojedynczo lub grupowo - z mroku. Zagadują nas standardowym: "how are you?" oraz "dyżurnym" zestawem pytań: skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy i jak nam się podoba. Czasem mam wrażenie, że nawet nie oczekują odpowiedzi, tylko szukają punktu zaczepienia do kontynuacji znajomości.
Udaje nam się w końcu znaleźć lokal, w którym są wolne stoliki i obsługa chętna przyrządzić nam spaghetti, kurczaka z frytkami oraz kotlety z ryżem, no i - obowiązkowo - warzywa dla Asi, która jest wegetarianką.

 

foto by Mirek

Z warzywami jest jednak pewien problem, przestraszyłam Asię wizją skaczących po surowej sałacie ameb i innych pasożytów, zamierza zamówić sobie warzywa ugotowane. Znalezienie chętnego, który przetłumaczyłby z angielskiego na francuski frazę: "gotowane warzywa" graniczy - w tym miejscu - z cudem. Siedzi - co prawda - kilku rastafarian w różnym stanie świadomości, podobno jeden z nich włada obydwoma potrzebnymi językami, co postanawia wykorzystać żwawa barmanka: "ej, rasta" - woła - "translate!". "Rasta" nieśpiesznie powstaje z krzesła, równie powoli podchodzi do naszego stolika, i pyta: "yeeeeesss.....?" - już wiemy, że nie będzie łatwo. Barmanka wyjaśnia, o co chodzi, Asia zamawia raz jeszcze "boiled vegetables", a "Rasta" zamyśla się na dłuższą chwilę i powtarza: "veeeegeeetaaableeees....." - po czym popada w długotrwałą zadumę. Szczęśliwie, przychodzi jakiś dobry człowiek i wyjaśnia, o co nam chodzi z tymi warzywami. Zawsze wiedziałam, że języki obce to podstawa...
Wielokrotnie próbują się dosiąść do naszego stolika "bracia" - jeden z nich jest na tyle zdeterminowany, że nie rozumie aluzji: "to rodzinna kolacja, chcemy być sami", przystawia sobie krzesełko (uprzednio celowo odsunięte przez Dymitra) i bez skrępowania przystępuje do sporządzania skręta. Dopiero po interwencji barmanki - a obydwie barmanki mają tutaj przeurocze - przesiada się do stolika obok.

foto by Mirek

foto by Mirek

foto by Mirek
Kolację dostajemy dość szybko, wszystkim smakuje znakomicie miejscowe jedzenie, z którym mamy do czynienia po raz pierwszy.

foto by Mirek

foto by Mirek

Wracamy do obozowiska - najpierw witamy Nowy Rok wedle polskiego czasu, czyli godzinę przed senegalskim. Robimy to zgodnie z naszą tradycją - wychylając szampana, przywleczonego z frankfurckiego lotniska, ustalamy też nową tradycję - chóralne śpiewy. Zaczynamy - nie wiadomo czemu - od "Starego niedźwiedzia", potem się rozkręcamy i poszerzamy repertuar o piosenki ludowe, harcerskie, patriotyczne, kolędy. Sylwester nad Atlantykiem, kolędy na plaży - nie da się opisać egzotyki tego zestawienia. Wciąż nie wierzę, że tu dotarłam i to wszystko mi się nie śni.


Następnie ruszamy na plażę, uczestniczyć w miejscowej ceremonii pożegnania/powitania Roku.
Niespodziewanie, przy wejściu do plażowej dyskoteki pod palmami, spotykamy kilka dziewczyn z...Warszawy, które przyjechały tu na warsztaty taneczne. Każda z nich - obowiązkowo - z dredami oraz w towarzystwie miejscowego chłopaka. Widać bardzo zaprzyjaźnieni - trzymają się za ręce albo obejmują czule.
Miejscowe obchody Sylwestra polegają na rozpalaniu wielkiego ogniska na plaży, tańcach i śpiewach. Jest kilka fajerwerków - przywiezionych przez turystów (wzbudzają niemałe zainteresowanie, szczególnie dzieciaków, które wyławiają z wody zużyte i badają sposób działania), kilka lampionów. Porywamy do zabawy kilka osób, śpiewając polskie piosenki - całkiem dobrze nam idzie, po wcześniejszym treningu. Rozochoceni, postanawiamy rozkręcić zabawę. Jest taka piosenka harcerska, w której powtarza się słowa: "o palele, o very tikatunga, o masa, masa, masa, o vale, valua, value" - bardzo szybko zebrane towarzystwo uczy się prostych słów i śpiewamy sobie razem. W pewnym momencie wpadam na szatański pomysł i - na tę samą melodię - śpiewam: "w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie". No, jakoś nie ma chętnych do naśladowania.....Ale śmiejemy się wszyscy - udał się żart.




Tłum na plaży gęstnieje, bębny walą, pojawiają się coraz to nowe osoby - ot, chociażby pewien człowiek, wyglądający jak John Lennon po latach kilkudziesięciu - może i on przeżył, jak Presley, Jackson i kilku innych? Wszyscy - mam wrażenie - bawią się przednio, dodać należy - bez alkoholu, jak to bywa na naszych rodzimych imprezach noworocznych. Jednak coraz częściej zdarzają się zaczepki damskiej części naszej Ekipy. Ja i Ismena - mimo tego, że Panowie dzielnie osłaniają nas i bronią do nas dostępu - stwierdzamy, że już dostatecznie nawdychałyśmy się (dosłownie! w powietrzu wręcz wisi specyficzny, ziołowy zapach - co uwidoczniło się nawet na zdjęciach) atmosfery "Sylwestra po senegalsku" i chętnie wrócimy do obozowiska.
Dźwięki bębnów kołyszą nas do snu.


































6 komentarzy:

  1. Mieliście szczęście, że Wam się ten materac nie rozszedł w morskiej wodzie.
    To nie jest materac do pływanie a wyłącznie do spania :)

    Arek

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie martw się Arku, pływaliśmy na tyle blisko (żadne dalekomorskie wyprawy ;)), że w razie rozejścia się materaca, zdołalibyśmy bezpiecznie dotrzeć do brzegu. Zresztą - nie pierwsza to była jego morska przygoda - był z nami już na Krymie i użytkowaliśmy go tam dość intensywnie :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie o skąpanie mi chodziło tylko o pozbawienie się materaca do spania :)

    Arek

    OdpowiedzUsuń
  4. a, to już w ogóle możesz być spokojny: on nie służył do spania na tym wyjeździe, miał spełniać wyłącznie funkcje rozrywkowo - wodne :)

    OdpowiedzUsuń
  5. 55 year old Programmer Analyst II Derrick Waddup, hailing from Victoriaville enjoys watching movies like Americano and Cosplaying. Took a trip to Historic Centre of Sighisoara and drives a Ferrari 512S. strona domowa

    OdpowiedzUsuń