"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

wtorek, 1 stycznia 2013

Równie nietypowy Nowy Rok

W noworoczny poranek, witają nas maszerujące krowy. Idą dziarsko, środkiem ścieżki przy plaży, nie zbaczają z trasy - wyraźnie wiedzą, gdzie jest cel ich wędrówki.


Na śniadanie zjadamy - wreszcie, po dwóch dniach spożywania coraz bardziej suchych placków - świeżutkie bagietki. Powiew luksusu....Zaraz potem wyruszamy na plażę, wykorzystać ostatni dzień lenistwa. Nawet Gilbert wlecze się z nami - zalega w hamaku i czeka na lepsze samopoczucie, by zanurzyć się w oceanie (dziadkowie prawdopodobnie załamaliby ręce nad naszą niefrasobliwością: "dziecko z anginą puszczacie do wody???w STYCZNIU????"). 

foto by Mirek


Jest gorąco, chociaż słońce nadal raczej za chmurami.

Zachęcona pustą plażą - wszyscy prawdopodobnie odpoczywają po wczorajszym biesiadowaniu - oświadczam, że idę na spacer z aparatem. Nie biorę pod uwagę, że akurat nikt mnie nie słyszy, bo każdy jest zajęty swoimi sprawami....Oddalam się....
Już-już udaje mi się złapać rytm fal i wsłuchać się w ich niczym niezmącony szum, kiedy harmonia zostaje zburzona - najpierw człapaniem za moimi plecami...."Ups, koniec mojej samotności" - nie zdążam nawet pomyśleć, kiedy do moich uszu - spragnionych ciszy - dociera znajomy zestaw pytań: "bonjour, ca va!-bonne annee-how are you-happy new year-from which country are you coming?" Moje milczenie nie pomaga, moje naiwne, acz prawdziwe, tłumaczenia, że pragnę ciszy, spokoju i obcowania z naturą - tylko ja i Atlantyk - też niewiele wnoszą, oprócz tego, że rodzą nowe pytania: po co przyjechałam do Afryki, skoro nie chcę rozmawiać i poznawać miejscowych ludzi? czy uważam, że kolor skóry ma znaczenie?czy wiem, że czarni mężczyźni są silniejsi od białych......i tak dalej - w nieskończoność. Zniechęcona, zawracam, co nie zraża, bynajmniej, mojego adoratora - nadal towarzyszy mi, natrętnie wypytując i usiłując pokazać, że jego obecność jest mi niezbędna do życia.
Zauważam krowy, wylegujące się na plaży. Dość niezwykłe zjawisko. Upatrując w nim mojego wybawienia, oddalam się od miłośnika monologów, w celu zrobienia mini-sesji zdjęciowej.


 

Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że moje desperackie próby uwolnienia się od towarzystwa nie pozbawiły mnie zdrowego rozsądku oraz instynktu samozachowawczego. Otóż znajduję się pośrodku stada afrykańskich krów, o których nie wiem nic - na przykład: nie mam pojęcia, czy nie są agresywne....Zaczynam się nad tym zastanawiać dopiero wtedy, kiedy uroczy byk powstaje ze swej leniwej, wypoczynkowej pozy i zaczyna na mnie spoglądać spode łba, a jego rogi - no cóż....jakoś tak dziwnie sterczą.
Wtedy pstrykam tę fotkę, myśląc sobie: "będą mówić: dość kiepskie zdjęcie, żeby aż zginąć przez nie".

 

Jakoś się jednak z byczkiem "dogaduję" - patrzymy sobie przez chwilę głęboko w oczy i każde z nas rusza w swoją stronę. W przeciwieństwie do miejscowego amoroso, niestety. Czeka, niezrażony tym, że jakaś wariacka miłośniczka krów mu się trafiła: "dlaczego nie zrobisz zdjęcia mnie, tylko krowom" - pyta. Cóż, moja europejska uprzejmość jest już głęboko pogrzebana - warczę więc, mało przyjaźnie: "ponieważ krowy lubię bardziej niż ludzi". Dopiero widok Gilberta i Dymitra, machających na mój widok energicznie, wzrusza Pana Natrętnego, bo przecież kiedy kobieta mówi  mu, że przyjechała turystycznie, z mężem i dziećmi, a nie w celu nawiązywania ekscytujących znajomości, nie należy jej wierzyć - na pewno zmyśla - przecież Europejki przyjeżdżają do Abene w jednym tylko celu....
Okazuje się, że Panowie dość są zdenerwowani moim nagłym i długotrwałym zniknięciem - jakoś umknęła im informacja, że wybieram się na spacer. Kiedy mierzyłam się wzrokiem z krowami, w obozowisku i na plaży trwały gorączkowe poszukiwania i niemal zostałam uznana za zaginioną lub porwaną.....Cóż - można powiedzieć, że próba została podjęta.
Resztę dnia spędzamy na leniwym plażowaniu i zastanawianiu się, ile dni moglibyśmy wytrzymać w takiej monotonii: śniadanie-plaża-hamak-cola-pływanie bez materaca-pływanie na materacu-kawa-obiad-spacer-plaża-hamak-pływanie bez materaca-pływanie na materacu-spacer-kolacja-ognisko-spanie - i od nowa......
Drugi dzień pobytu w miejscu, a już się lekko nudzimy. Droga, droga nas kusi i przyciąga.
Wieczorem wyruszamy spacerem do Pani Zofii na kolację.
 Mijamy bębniarzy, trenujących przed wieczornym festiwalem...
foto by Mirek

 ... jakieś błotniste rozlewiska....



foto by Mirek


...i mnóstwo ludzi przemieszczających się w tą i z powrotem - pieszo, bądź na motorach, oświetlonych, niczym choinki.
foto by Mirek

Idziemy przez zakurzone miasteczko, po obu stronach głównej ulicy stragany i zakłady usługowe oraz sklepiki.


Tak wygląda - dla przykładu - punkt naprawy rowerów:


Wreszcie udaje mi się wypatrzyć banany w fazie wzrostu.



Droga jest dużo przyjemniejsza, niż dnia poprzedniego - nie ma tylu amatorów bratania się z nami oraz zadawania pytań w rodzaju "how are you?-where are you from?-what is your name?".
Dom pani Zofii okazuje się całkiem sporą posiadłością, z kilkoma domkami do wynajęcia znajomym i znajomym-znajomych, z ogrodem, miejscem do wypoczynku pod dachem, zabudowaniami gospodarczymi - ot, po prostu - prywatny kemping.

foto by Mirek

Pani Zofia, oprócz tego, że opowiada barwną historię swojego przybycia i osiedlenia się w Abene, częstuje nas napojem z hibiskusa (ten czerwony płyn, po lewej stronie) i z imbiru (żółta ciecz po prawej). Hibiskus jest kwaskowaty i orzeźwiający, podobny w smaku do czerwonej porzeczki, a "Ginger" smakuje jak......imbir. Ja nie należę do amatorów tych smaków, szczególnie imbir jest mało przyjemny dla mojego podniebienia, ale są wśród nas tacy, którzy piją ze smakiem obydwa napoje, a nawet odważają się tworzyć z nich mikstury.


Poznajemy znajomych i współpracowników pani Zofii - szczególnie jeden holenderski naukowiec jest interesujący - znalazł w pobliskiej wiosce miłość swojego życia, dziewczynę młodszą od niego o kilkadziesiąt lat (co nie dziwi, w zasadzie), z którą porozumiewa się wyłącznie na migi, bo nie znają żadnego języka mówionego, którym mogliby się porozumiewać (co już nieco dziwi), został muzułmaninem, żeby jej rodzina go zaakceptowała - są małżeństwem i wyglądają jak para gołąbków.
Poznajemy też jedną specjalną lokatorkę:


Małpa o imieniu Kelly pozostaje jednak na uwięzi, ponieważ - jak tłumaczy pani Zofia - potrafi nieźle narozrabiać, mimo tego, że jest oswojona.
Dowiadujemy się, jakie miejsca w Casamance są szczególnie godne obejrzenia i na co powinniśmy uważać. Dowiadujemy się też - że owszem - są tu węże, skorpiony i inne mało przyjemne zwierzątka, tylko raczej starają się unikać ludzi.
Bardzo lubię takie rozmowy o codzienności w miejscach, które przyszło nam odwiedzać. Ciekawią mnie różnice światopoglądowe, sposób na życie ludzi w odległych stronach - tak odmienny od mojego i takiego, który znam.
Po miłej pogawędce, nadchodzi czas na kolację. Zastawa stołowa wjeżdża - zgodnie z miejscowym zwyczajem - na narzuty rozłożone na podłodze. Będziemy jeść rybę (wreszcie - Martin, który na rybę miał chęć od początku wyjazdu, wreszcie będzie usatysfakcjonowany!) z frytkami z manioku, położoną na warzywach (nie wytrzymuję i - po kilku dniach warzywnego postu - rzucam się na sałatę, marchewkę, cebulę i ogórka, licząc na to, że warzywa w tych - domowych niemal - warunkach - opłukano dokładnie z wszelkich ameb w CZYSTEJ wodzie).
Danie jest przepyszne, albo my tacy wygłodniali - czas pomiędzy takim wyglądem zastawy "stołowej":


a takim:

jest nieprzyzwoicie krótki. Bagietkami prosto z pieca wylizujemy smaczny sos. Długo będziemy wspominać tę afrykańsko-polską kolację.
Tymczasem trzeba opuścić gościnne progi pani Zofii - wracamy do obozowiska, by wcześniej położyć się spać - jutro ruszamy na podbój Casamance.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz