"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

czwartek, 3 stycznia 2013

Do miasta...


O poranku budzi mnie ruch w obozowisku: na szczęście, po otworzeniu oczu stwierdzam, że noc się skończyła. Ochoczo wychodzę z bezpiecznego samochodu i....od razu dostrzegam, że w okolicy panuje spory ruch. Drogą przechodzą mieszkańcy wioski - rolnicy do pracy w polu, rybacy do połowów; zwierzęta - na pastwiska. Pozdrawiają nas przyjaźnie i pytają, czy czegoś nie potrzebujemy, oferują swoje produkty. Panuje zupełnie inna atmosfera, niż zapamiętaliśmy z Abene - nikt natrętnie nas nie zaczepia, nikt nie mówi "ca va" tonem zaczepki, tylko zwyczajnie - tonem pozdrowienia. Przy naszym stole siedzi jakiś człowiek, miejscowy, próbując nawiązać z nami kontakt. Marnie to wychodzi, głównie dlatego, że on zna język francuski, my angielski. Jakoś, wspólnym wysiłkiem, znów angażując moje szczątki francuskiego z zakamarków mózgu oraz jego szczątki angielskiego - dowiadujemy się, że nazywają go Diram (chociaż na imię dano mu inaczej - pewnie nazbyt ozdobnie, żeby używać na co dzień), mieszka w pobliskiej wiosce, i chętnie nam coś ciekawego pokaże w okolicy.



Póki co jednak - zajmujemy się przyrządzaniem śniadania. A ma ono szanse być całkiem egzotycznym posiłkiem:
1.  Jarek dostarcza owoce baobabu, zwane małpim chlebem.


Martin je rozkraja maczetą i chętni mogą przystąpić do konsumpcji. Wnętrze przypomina konsystencją pastylki pudrowe. Smakuje kwaskowato, orzeźwiająco. Ale nie wszystkim przypada do gustu.



2. Otwieramy zielone owoce, zakupione wczoraj przy drodze. W nazwie, zapisanej na kartoniku, miały coś podobnego do kokosa, chociaż wcale na kokosa nie wyglądają:




Po przekrojeniu (znów maczeta Martina) widzimy wnętrze owocu, składające się z trzech komór, wypełnionych czymś w rodzaju galaretki. Raczej bez smaku, ale pewnie można ją docenić w chwilach niedoboru wody. Znów - nie wszystkim smakuje, ale część uczestników delektuje się z wyraźną przyjemnością.




Odnajdujemy nawet w okolicy drzewo, na którym rosną takowe. Nic nam to jednak nie mówi o ich nazwie. Nikt nam o niej nie chce powiedzieć, być może są nienazwane?


3. Z ciekawych potraw śniadaniowych mamy jeszcze cytryny, które po przekrojeniu okazują się....pomarańczami. A znaleźliśmy je, ułożone w zgrabny stosik, podczas porannego rekonesansu po okolicy.



A oto inne "owoce" tego rekonesansu:
 - porównanie wielkości drzewa z wielkością człowieka. Należy nadmienić, że nie jest to najbardziej monumentalne drzewo w okolicy. Do innych był jednak utrudniony dostęp, przez zarośla, trawy i krzaki.



- dziwny, płożący się drzewo-krzew




- jakieś zwitki uschniętych roślin, zawieszane na tasiemkach gdzieniegdzie pośród krzewów owocowych - ciekawe, jaką funkcję mają spełniać?




- ogromne, naprawdę ogromne drzewo, z którego odłamała się "gałązka"



- drzewa, zrośnięte ze sobą plątaniną ni to gałęzi, ni to powietrznych korzeni


- prawdziwa, najprawdziwsza dżungla, z lasem galeriowym





- kilka rzutów oka na nasze obozowisko - z daleka i z bliska







Krajobraz naturalny wygląda tak:




Krajobraz naturalny skalany obecnością obcego elementu, wygląda zaś tak:



Prawda, że biała, jasnowłosa, niebieskooka trzynastolatka tutaj wygląda dość ekscentrycznie?

Po śniadaniu, Diram prowadzi nas wąską ścieżką, aby nam "coś" pokazać. Niedługo idziemy, jakieś 200 metrów od obozowiska. Podchodzimy cichutko, żeby "czegoś" nie spłoszyć. I mamy "to" - mamy w zasięgu wzroku, mamy "przyłapane" na filmie. Na zdjęciach nie zdążyliśmy, KROKODYLE były zbyt szybkie i czmychnęły do wody w tempie błyskawicznym.
A mieszkają sobie w tej oto, niepozornej kałuży:



I my tutaj spędziliśmy noc??? W bujnym lesie, z dzikimi kotami, w sąsiedztwie krokodyli??? Jednak dobrze, że było ciemno, kiedy przyjechaliśmy...

Zaczajam się potem, z Ismeną i aparatem, bez innych podglądaczy, czekamy kilkanaście minut w ciszy, ale małe krokodylki schroniły się u mamusi, na dnie bajora (Diram mówi, że to, co widzieliśmy, to były młode, dorosłe są w głębinie i nie wychodzą na brzeg bez powodu) i nie zamierzają wychodzić. Na pocieszenie robimy fotkę niefrasobliwemu ptaszysku, przechadzającemu się nad stawem pełnym krokodyli i wracamy do obozu, żeby spakować się do wyjazdu.




Wyruszamy. Znów krajobrazy podobne, do tych widzianych poprzedniego dnia: rozlewiska, wioski (często umiejscowione przy jednym lub kilku monumentalnych drzewach), patrole mundurowe. Im bliżej do Ziguinchor, tym więcej wody, mniej wiosek. Zbliżamy się do Wielkiej Rzeki Casamance.




Zarośla namorzynowe. Mam do nich sentyment, bo znam je z książki dla dzieci, która zapadła mi w pamięć: "Kwora, córka delfinów" -  była to chyba pierwsza książką o Afryce, jaką przeczytałam.


Samotna krowa i samotny baobab.


Rolnicy przy pracy.


Rybak wyciągający sieci.



Nasza "Krówka" w podróży.

foto by Martin



Pierwsze spore miasto - Bignona. Słynne z dużego kościoła katolickiego:

foto by Mirek

 i  meczetu:



Po przeciwnej stronie ulicy - zabudowania szkoły, już puste o tej porze...



...i szybki rzut oka na jedną z głównych ulic - przez starania, żeby w kadr nie weszła mi koza czy coś w tym stylu (niełatwe), na zdjęciu zostaje uwieczniona  jakaś malownicza szopa:



A tu widok z perspektywy Mirka na jedną z ulic Bignony:

foto by Mirek

Wyjeżdżamy, bez obiadu (gdzie?) i bez zakupów (był jakiś targ, ale hmmm...dość prymitywny).
W pewnym momencie droga, z asfaltowej, zamienia się w brukowaną kostką. Znak, że zbliżamy się do cywilizacji. Jestem zaciekawiona, jak będzie wyglądać to - największe w południowym Senegalu - miasto.



Most na rzece Casamance. Na usprawiedliwienie należy koniecznie napisać, że most jest w trakcie remontu i panowie działają prężnie, żeby żaden turysta nie wklejał więcej na blogu fotki tej ruiny...

foto by Mirek



A tuż za mostem zaczyna się....
...miasto.....


Miasto?



Miasto!

foto by Mirek

I właściwie tyle tego miasta, co na powyższych zdjęciach. Krótko mówiąc: miasto  w Afryce oznacza chaos. Plus mało komfortowe - jak dla mnie - warunki termiczne. Tak, jest stanowczo zbyt gorąco, a należy podkreślić, że mamy (tutaj również!) chłodniejszą porę roku.....
Z mojej strony: rozczarowanie. Dokładnie nie wiem, czego spodziewałam się pod hasłem "miasto w Afryce", na pewno nie szklanych wieżowców...Ale też czegoś więcej, niż tego, co do tej pory widziałam, czyli: kóz, owiec, dzieci, straganów, lepianek, warsztatów, śmieci - z tym, że w większej skali i w większym nagromadzeniu, niż w małych miasteczkach. Nie ma sklepów, w rozumieniu "europejskim" - nawet takiego "supermarketu", w jakim zakupy robiliśmy w Gambii...Kempingu szukamy długo, stopniowo tracąc nadzieję, że coś takiego w ogóle możemy w Ziguinchor znaleźć - przedzieramy się przez fruwające resztki torebek foliowych, mijamy snujące się po ulicach zwierzęta, wygląda na to, że oddalamy się od centrum, jeśli tu w ogóle jakiekolwiek centrum istnieje. W końcu decydujemy się zasięgnąć języka - "tak, tak, jest tu kemping - tuż za tym murem" - mur wygląda jak ogrodzenie dzielnicy slumsów. W sumie - wszystko wokół wygląda, jak dzielnica slumsów, posadowiona na wielkim kozio-świńsko-owczym śmieciowisku.
Kemping nazywa się Auberge Aw-Bay i jest tak naprawdę hotelem, prowadzonym przez Doudou, z którym Dymitr natychmiast znajduje wspólny (chociaż nie francuski) język. Busy ledwie mieszczą się na mikroskopijnym podwóreczku hotelowym. W sumie - to chyba cud, że się mieszczą....

foto by Mirek
foto by Mirek


Jest godzina 17.30, zamawiamy obiad-kolację, bo zaczynamy być głodni. Tymczasem oddalamy się do korzystania z dobrodziejstw cywilizacji: bieżącej wody, pryszniców, toalet i....internetu.

Martin w ferworze pralniczym:

foto by Mirek

 Mycie w łazience - choć dość prostej - nabiera posmaku luksusu, po kilku dniach obmywania się pod polowym prysznicem z racjonowaną wodą. Kontakt ze światem ma zupełnie inne znaczenie, niż - wielokrotne w ciągu dnia - szperanie po forach, portalach informacyjnych i społecznościowych - nagle wiele rzeczy przestaje mieć znaczenie - liczy się możliwość dania sygnału znajomym: jestem, nie zjadły mnie lwy, w dodatku mam się całkiem dobrze, liczy się możliwość sprawdzenia, czy "na odległej Północy" jest wszystko w porządku - tak ogólnie, z grubsza, a nie czy pan polityk A zrobił aferę a aktorka B pokazała się drugi raz w tej samej sukience. W podróży człowiek zaczyna dokładnie widzieć, co jest naprawdę ważne i potrzebne, a jakie potrzeby sztucznie wytworzyła cywilizacja, po to tylko, żeby każdy chciał i musiał je zaspokajać.
Na czynnościach toaletowo - internetowych czas mija szybko. Tym bardziej, że pranie ręczne okazuje się tak odprężającą czynnością, że z rozpędu piorę wszystkie nasze brudne ubrania. Natomiast miejscowy komputer - o tym urządzeniu można by napisać poemat, gdyby tylko poemat mógł składać się z brzydkich, bardzo brzydkich wyrazów. To, że internet działa powoli, to jedna sprawa. To, że klawiatura ma zamienione litery, to drobiazg, do którego się jakoś można przyzwyczaić. Ale to, że w klawisze trzeba WALIĆ, żeby coś uzyskać, a czasami i to nie pomaga, to już poważny problem. Każde z nas - po wyrzuceniu z siebie porcji frustracji - łączy się z ulubionymi stronami (no, tak naprawdę to częścią ulubionych stron...).  Z kuchni dobiega żwawe skwierczenie - po zapachu domyślamy się, że jest to nasz kurczak/ryba z frytkami/ryżem. Coraz intensywniej odczuwamy głód.
W pewnym momencie orientujemy się, że odgłosy z kuchni ustały, a posiłku jak nie było, tak nie ma. Spoglądamy na zegarki - jest niemal 20.00 - od czasu zamówienia minęły ponad dwie godziny - gdybym wiedziała, że to tyle potrwa, sama zajęłabym się przyrządzaniem czegokolwiek - w kufrach mamy zapas produktów "szybkogotowalnych" - i nie są to wyłącznie zupki chińskie - te trzymamy na zupełnie awaryjne sytuacje. Gilbert maszeruje do kuchni, dopytać, ile będziemy czekać na kolację. Dowiaduje się, że jeszcze godzinka. Godzinka??? Czyli w sumie grubo powyżej trzech godzin zajmuje tu usmażenie kawałka mięsa z dodatkami dla zgłodniałej grupy gości - ot, miejscowa ciekawostka. Albo jakieś dziwne nieporozumienie.
Efekt jest taki, że Młodzież zjada natychmiast owe awaryjne zupki chińskie, my tymczasowo zapychamy się bagietką z serkiem topionym. Cóż - na kolację (nie bardzo zresztą smaczną) mało które z nas ma ochotę.
Po posiłku część Ekipy gra w UNO - bardzo dobra gra na każdą okazję. Ja zaszywam się w pokoju, aby przelać na papier swoje frustracje, związane z rozczarowaniami afrykańskimi. Zapiski te nie trafią jednak do bloga - pobyt w Ziguinchor - a może właśnie to wyrzucenie z siebie złych myśli - powodują, że następuje zwrot w moim postrzeganiu Afryki. Nigdy nie będzie to mój ulubiony kontynent, ale zawsze będzie mnie coś do niego ciągnęło. Wiem, że jeśli tylko nadarzy się okazja, na pewno tu wrócę, żeby się nacieszyć jej odmiennością.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz