O poranku rzut oka na nasz pokoik - cóż z tego, że łóżka spowite w moskitiery, skoro są one tak zakurzone, że alergicy wolą wystawić się na ukąszenia komarów, niż dać się udusić.
Umeblowanie dość skromne: trzy łóżka, wieszaki w szczątkowej formie, jeden stojący szafko-regalik. Nasze rzeczy zajmują więc głównie podłogę. Ale na jeden nocleg - warunki świetne, szczególnie błogo wspominamy możliwość kąpieli.
Trochę niepokoił mnie poprzedniego wieczoru (i przez kawałek nocy) sufit, zbudowany z czegoś w rodzaju trzciny, zlepionej jakimś tynkiem. Zastanawiałam się, jakiego rodzaju robactwo może wyleźć spomiędzy szpar.
Ale noc minęła spokojnie, nic nas nie oblazło, nic nie pokąsało. Zbieramy się żwawo do wyjazdu.
Zamówione śniadanie wygląda...jak poprzednie śniadanie, które zamawialiśmy (czyli to na kempingu w Sukucie): masło, bagietki, dżemy, kawa, herbata. Po francusku. Jako przekąska może być, ale żeby się tym najeść na dłużej? Nieeeee....Dymitr niepocieszony, bo mięsożerny (wytaszcza z zapasów jakąś konserwę) - dżem będzie na deser, Ismena w ogóle niepocieszona - ona nie lubi dżemu, pożywia się resztkami serka topionego, wygrzebanego z lodówki. Jedyny zadowolony w pełni jest Gilbert, ja w sumie też, chociaż wiem, że za godzinę będę znowu głodna, z powodu braku białka w posiłku - takie złe rzeczy robi z człowiekiem zbilansowana dieta: bezbiałkowe jedzenie to zło.
Na szczęście, dla urozmaicenia, mamy akcent egzotyczny: konfitury z afrykańskich owoców: mado i baobabu. Co to jest "mado" i jak rośnie - nie mam pojęcia. Smakuje dziwnie, do tego zawiera twardawe kawałki. Nie podoba nam się zupełnie. Ale baobab...mmm...baobab to delicje!
Przed wyjazdem rzut oka na "hotelową jadalnię", albo raczej "pokój rekreacyjny": mamy tu stoły do spożywania posiłków, stolik kawowy, telewizor, i - jak widać - miejsce na rowery, choinkę i suszarnię prania.
W tym samym pomieszczeniu znajduje się również "centrum dowodzenia komputerowego", na które tak psioczyliśmy poprzedniego wieczora.
Podwórko hoteliku wygląda tak:
Bardzo dużo zieleni, za murem oberży dominują suche zarośla w kolorze piasku.
Martin i Dymitr dokonują sztuczek - dla mnie zupełnie poza zrozumieniem - i wyparkowują busy (znów zadaję sobie pytanie: jak one się tu zmieściły???) i wyruszamy zwiedzać miasto, chociaż ja jestem sceptyczna, nie wiem - po wczorajszym wstępnym rekonesansie - czy tu w ogóle jest coś do zwiedzania i czy w ogóle forma "zwiedzać" jest na miejscu.
Droga, uchwycona z wnętrza busa, wygląda tak:
Na rozwidleniu dwóch ulic znajduje się pomnik. Nie wiem, co upamiętnia, ale z pewnością jest to coś, z czym związane są kozy - ilość tych zwierząt w różnych miejscach obok pomnika zdradza, że bardzo lubią tu przebywać.
A tu już centralna aleja handlowa Ziguinchor. Opuszczamy busy i idziemy na rekonesans - każda Ekipa w swoja stronę.
W Ziguinchor ładne i malownicze są - tak naprawdę - tylko kwiaty, zwieszające się z płotów i....kobiety. Dziewczyny są ubrane kolorowo, uśmiechnięte, zgrabne - trudno oderwać wzrok. A spotykamy ich sporo w centrum - jest tu dużo szkół, zarówno podstawowych, jak i takich dla młodzieży. Uczniowie odróżniają się od siebie mundurkami - każda szkoła ma swój wzór. Dorosłe kobiety i małe dziewczynki noszą bardzo kolorowe stroje, które podkreślają ich urodę. I te uśmiechy - zapadną nam na długo w pamięć.
Gdzieniegdzie na murach kamienic widać malowidła, mówiące o rodzaju usług, jakie się tu oferuje.
Ulice...hmmm...jak to ulice:
foto by Mirek |
Nie bardzo jest co fotografować w tak dużym mieście, jak Ziguinchor....
Budynek, pamiętający prawdopodobnie czasy kolonialnej świetności miasta - jego wygląd i stan obecny mógłby być symbolem Ziguinchor.
Transport osób odbywa się taksówkami - w Senegalu każde miasto ma taksówki w innych barwach - w Ziguinchor są one żółto-czarne.
Transport towarów - metodą bardziej tradycyjną: wozami zaprzężonymi w osiołki...
...lub jeszcze prościej:
Poniżej polski, wzruszający akcent w południowym Senegalu: bociany!!! Tu widoczne są dwa, ale naliczyliśmy około dziesięciu. Nie mieliśmy świadomości, że nasze ptaki dolatują aż tutaj - bardziej kojarzyliśmy je z północną Afryką...
Tuż przed "bocianim drzewem" spotykamy Marcusa - Niemca, właściciela zielonego mercedesa-busa, którego poznaliśmy na kempingu w Sukucie. Też dziś dotarł do Zigiunchor, zmierza ku oceanowi, nie wie jeszcze, jaką trasą. Razem z nim podróżuje pani Joana z Holandii, która również udaje się w tym samym kierunku. Brawa dla niej za odwagę - ja nie miałabym jej tyle, żeby wypuszczać się w samotną podróż po Afryce, licząc na szczęśliwy traf w autostopowaniu. Ale nie jest to pierwsza odważna kobieta, spotkana przez nas w podróży - i nie ostatnia....Żadna z nich nie skarży się na niewygody czy niebezpieczeństwa - wręcz przeciwnie - traktują swoje wyprawy jako coś niezwykle ekscytującego. Spotkanie z Marcusem - niespodziewane i miłe - rzadko widzi się dwa razy tą samą osobę w podróży. Żegnamy się wylewnie, życząc sobie wszystkiego dobrego w dalszej drodze.
Chwilę potem zaczepia nas niejaki pan Samba, właściciel łódek z Elinkine. Kolejne dość niesamowite spotkanie - właśnie wybieramy się do Elinkine z zamiarem wynajęcia łódki. Świetny przypadek - nie dość, że dowiadujemy się, kogo wynająć na przewodnika, dostajemy też namiary na kemping i wskazówkę, gdzie zjeść dobry obiad w Ziguinchor. Zabieramy na ten posiłek pana Sambę, niechże nam poopowiada o tym, co warto obejrzeć w okolicy.
Mansah - restauracja, w której zjemy:Obiad - należy przyznać - rewelacyjny. Co prawda - znowu kurczak - ale na sposób senegalski: potrawa nazywa się yassa, składa się z ryżu, kurczaka i cytrynowego sosu cebulowego. Mogłabym to jeść nawet codziennie.
Po obiedzie - jeszcze krótka przechadzka po okolicy. Nic nowego.
Dlaczego spodziewałam się czegoś więcej po Ziguinchor? Bo w google maps wygląda na spore miasto (bo jest to spore miasto!), ma własne lotnisko, katedrę, sporo szkół...Skażona cywilizacją ja - wyobrażałam sobie, że miasto z katedrą i uniwersytetem to coś więcej niż zaśmiecone pastwisko dla zwierząt hodowlanych....
Fakt, bywają uliczki, w których umiejscowione są drogie hotele, za wysokimi murami, często zaniedbanymi z zewnątrz, jak wszystkie - tak, żeby przechodnie nie mogli się domyślić, w jakim stopniu są one ekskluzywne (a można to sobie sprawdzić, wpisując w wyszukiwarkę "hotele Ziguinchor"). W jednym z takich miejsc dopytujemy się o cenę noclegu - jest ona kilka razy wyższa, niż ta, którą my zapłaciliśmy w Auberge Aw-Bay. Pytanie: jak ktoś może doświadczyć i poczuć Afrykę, pławiąc się w takim luksusie?
Potem jeszcze zakupy spożywcze, które robimy na stacji benzynowej, w związku z tym, że w godzinach 14.00-15.00 wszystkie rodzime sklepy pozostają zamknięte - to czas na modlitwę.
Kolejne niespodziewane spotkanie: widząc naszą rejestrację i naklejki, zaczepia nas dziewczyna, podróżująca w towarzystwie koleżanek z Hiszpanii - sama zaś pochodzi z Polski. Bardzo miło usłyszeć ojczysty język w środku Senegalu. Rozmawiamy chwilę, wymieniamy się informacjami - ona wraca akurat z miejsca, do którego my zmierzamy - również poleca wyspę Karaban, jako raj na ziemi. I świetnie, bo właśnie takie mieliśmy plany.
Około 16.00 - nareszcie - jesteśmy poza miastem. Aż się chce głębiej odetchnąć....
Jest piątek, a w kościele w jednej z wiosek trwa msza, która gromadzi dość liczne grono. Zastanawiam się, czy nie ma jakiegoś święta...do Trzech Króli jeszcze dwa dni - pewnie jest to jakaś lokalna uroczystość - tłumaczę sobie. Dopiero później się dowiem, że tutaj msze są wtedy, kiedy dotrze ksiądz - w niektórych wioskach w niedzielę, ale nie we wszystkich - jeden ksiądz jest przypisany do kilku wiosek, ma ustalony grafik. Widocznie w tej wiosce niedzielna msza odbywa się w piątek.
Znów polski akcent: bocian w locie...
...i podczas żerowania.
Im bliżej ujścia rzeki do oceanu, widzimy coraz bujniejsze, różnorodne, wielopiętrowe - lasy galeriowe, które zachwycają swoim bogactwem.
Przy kolejnym moście nad jakąś odnogą rzeki Casamance, widzimy wioskę rybacką. Ciekawe, jak funkcjonuje w porze deszczowej, skoro domy nie są zbudowane na podmurówkach, ani nawet na palach - może to wioska sezonowa?
Wjeżdżamy do miasta Oussouye. Sentymentalne spotkanie: stareńki Land Rover stoi na poboczu.
Typowy obrazek: kobieta z bagażem na głowie i dzieckiem na plecach. Ciekawostka: dzieci w Afryce mają świetnie, póki nie urodzi się młodsze rodzeństwo - są z matkami ciągle, wszędzie i zawsze, bo noszone są w chustach cały dzień, niezależnie od wieku - pod warunkiem, że nie pojawi się w rodzinie następne dziecko. Częściej spotyka się kobiety z dwulatkiem za rękę i niemowlakiem na plecach, niż matki z pięciolatkiem w charakterze tobołka - ale owszem - jeśli pięciolatek nie ma rodzeństwa, jest nadal noszony. Opieka matczyna znacznie słabnie, kiedy dziecko staje na własne nogi - stąd obecność dzieci w różnym wieku tam, gdzie tylko dzieje się coś interesującego - bardzo duże znaczenie w wychowaniu kilkulatków ma rówieśnicza grupa sąsiedzka.
Jak w każdym zaludnionym miejscu Senegalu i w Oussouye zwierzęta rządzą!
Staramy się nie zatrzymywać w przydrożnych wioskach, żeby nie niepokoić ich mieszkańców - i tak mają tutaj sporo turystów - jedziemy drogą, prowadzącą do Atlantyku, ku ulubionej miejscowości turystów nastawionych na plażowanie - Cap Skiring. My się tam nie wybieramy, bardziej chodzi nam oglądanie Afryki, niż jej wybrzeża, zaś europejskich turystów "plażowych" chcemy szczególnie unikać, po doświadczeniach z Abene. Jakoś i tubylcy wydają nam się dużo bardziej naturalni, kiedy nie mają okazji do zbyt wielu kontaktów z Europejczykami. Także zdjęć z mijanych wiosek nie mam prawie wcale - co to za zdjęcia zrobione podczas jazdy? Trochę szkoda, bo w tym rejonie domki pośród ogromnych drzew wyglądają niesamowicie. Na pocieszenie - zdjęcie jednego z takich wioskowych olbrzymów:
W Oussouye jest knajpka z pysznym jedzeniem i dostępem do internetu - ale po ziguinchorskim obiedzie jesteśmy mało zainteresowani tym dobrodziejstwem. Jest też ciekawe muzeum, ale chcemy dotrzeć na kemping przed nocą - a przede wszystkim: spotkać przewoźników, z którymi zamierzamy przeprawić się na wyspę. Muzeum musi poczekać na naszą następną wizytę w okolicy.
Dojeżdżamy do Elinkine późnym popołudniem. Najpierw spotykamy się z przewoźnikiem, poleconym nam w Ziguinchor przez pana Sambę. Wieczorem ma przyjść do naszego obozowiska i ustalimy trasę (oraz cenę) jutrzejszej wycieczki. Podczas oczekiwania na tłumacza ( Mamadou mówi tylko po francusku) na głównym placyku miasteczka, nasze busy - jak zwykle - zostają oblepione przez ciekawskie dzieciaki w różnym wieku. Usiłujemy rozmawiać, ale - niestety, niestety - tu już francuski jest niezbędny - to nie to samo, co przy granicy z anglojęzyczną Gambią.
Jedziemy na kemping, którego właścicielem jest Francuz, Luc - co istotne, to WYMOWA jego imienia. Nie wolno mówić, prostacko: [l u k], wszak on jest [l i k]. Wyjątkowo sfochowany typ, wielbiący wyłącznie rodaków, innych turystów traktujący jako zło konieczne. Ale jego kemping - należy przyznać - położony jest malowniczo nad brzegiem rzeki. Szczególnie doceniamy to wieczorem, gdy zachodzi słońce i nocą, gdy świecą gwiazdy.
Panowie dają koncert bębniarski, co w promieniach zachodzącego słońca stwarza niepowtarzalną atmosferę. Jak - po Abene - mam lekki wstręt do bębnów, tak tutaj pasują idealnie.
Miejscowa fauna zupełnie nie przejmuje się turystami:
Jest też pelikan, którego chłopcy, z Gilbertem na czele, postanawiają uwolnić z uwięzi. Na szczęście nie zdążają, okazuje się bowiem, że to pelikan "hodowlany" - jeden z elementów kempingu - obok małpy na smyczy i papużki z podciętymi skrzydłami.
Należy nadmienić, że woda nad którą się znajdujemy, to wciąż rzeka Casamance - w pobliżu ujścia do Atlantyku, ale nadal jest to rzeka. Nie zezwalam na kąpiele w słodkich wodach, ze względu na zagrożenie schisosomatosą - pasożytniczą chorobą, którą można złapać w słodkich wodach tego terenu. Jest bunt, bo woda aż zaprasza do kąpieli - zresztą inni turyści, mniej strachliwi, korzystają z niej bez oporów.
Psów w okolicy kempingu jest kilka. Ale jeden "specjalny" - to młodzieniec, który natychmiast zadomawia się u nas. Różni się nieco od afrykańskich psów: jest mniej dziki, sprawia wrażenie czystego i ma nieco dłuższe włosy. Ismena nazywa go Orzeszkiem i już wiem, że będzie problem przy odjeździe........
Na kolację mamy zestaw wegetariański:
- papaja (prawdopodobnie) wyłącznie dla amatorów - jak dla mnie - smakuje jak sfermentowany melon. Ale pestki ma fotogeniczne.
- warzywa z kociołka - baaaardzo ostre, bardzo smaczne. Krojone przez Mirka oraz Ismenę, przygotowywane przez Mirka, doprawiane przez Martina
- sałatka z awokado by Asia - niestety zdjęcia nie zdążyłam zrobić - zniknęła w mgnieniu oka, jako antidotum dla ostrości dania głównego
- makaron z masłem - też wegetariańsko, ale bez warzyw - tylko dla antyjarzynowej młodzieży.
Wieczorem odwiedza nas Mamadou z tłumaczem - Francisem. Ustalamy program wycieczki na wyspę Karaban.
Gdzie zdjęcia tych ładnych kobiet o których piszesz !?
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Arek
śpieszę odpowiedzieć Miłośnikowi Pięknych Kobiet ;))
OdpowiedzUsuń1. nie bardzo umiem robić zdjęcia, bałabym się zepsuć naturalne piękno - nie odważyłam się
2. sporo ludzi w Afryce nie lubi zdjęć i ma przed nimi opory - robiąc zdjęcia bez pytania o pozwolenie, mogłam narazić się na wyrazy niezadowolenia - w przypadku kobiet - niezadowolenie mogliby wyrazić mężczyźni za nie odpowiedzialni (bracia, ojcowie, mężowie) - czego - jak rozumiesz - wolałam uniknąć
3. Ja sama mam opory przed pstrykaniem zdjęć obcym ludziom - skoro nie robię tego w podróży po Europie (np. w takiej Danii, czy Chorwacji), to dlaczego miałabym to robić w Afryce? bo ludzie inaczej wyglądają? wiem, że wielu turystów, zaraz po wyjściu z samolotu, zabiera się za fotografowanie miejscowych kobiet i dzieci - bo rzeczywiście, są przeurocze - ale czy to nie narusza w jakiś sposób ich prywatności? I tak czułam się jak intruz, przybyły z tej "lepszej", bo bogatszej i cywilizowanej części świata - robiąc zdjęcia konkretnym, a zupełnie obcym osobom, miałabym poczucie, że zabieram im prywatność. Co innego, gdybyśmy na kilka dni zamieszkali przy wiosce i poznali kilka osób - wtedy mogłabym napisać: to jest Ana, to Ubi, to Lui - jedna świetnie gotuje, druga plecie naszyjniki a trzecia zajmuje się uprawą ryżu. To usprawiedliwiałoby moją fotograficzną działalność. W drugą stronę tłumacząc - nie czułabym się dobrze, gdyby jakiś obcy człowiek zrobił mi zdjęcie na ulicy, potem zamieścił w swoim blogu, na drugim końcu świata i opisał: "a to jakaś dziewczyna z Polski, tak one się tam ubierają".
4. Myślisz - w ogóle - że mamy podobny gust? może Tobie by się one nie spodobały ;)))
5. A tak serio-serio: piękno tych kobiet - moim zdaniem - płynęło z jakiejś wewnętrznej siły i radości, zgody na to, co je spotyka, życia w harmonii z naturą i ze sobą. Myślę, że prostsze życie, mało skażone dobrami cywilizacji, jest....prostsze. Mniej potrzeb do zaspokajania - więcej szczęścia. Więcej szczęścia - pogodniejsza twarz.