"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

sobota, 5 stycznia 2013

Na wyspie Karaban

Poranek z Orzeszkiem, który wyłania się z zarośli, jak tylko rozpoczyna się ruch w obozowisku.


Idziemy z Dymitrem ( i Orzeszkiem) po bagietki do sklepu.
Dymitr postanawia wdrożyć tresurę psa, w języku polskim. Pies okazuje się bardzo pojętnym uczniem.





W miasteczku odnajduje swoich "kumpli" - ale nie odłącza się od nas - po krótkiej zabawie ze znajomymi, wraca i drepcze za nami. Towarzysz.


Droga prowadzi przez wioskę rybacką: łodzie, rybacy, dzieci rybaków, żony rybaków, zwierzęta rybaków - nie ma to jak przejście przez  środek wioski.







Na środku miasteczka stoi ogromne drzewo. Zaczynam się zastanawiać, czy miejsca na posadowienie wiosek i miast nie są tu wybierane pod kątem obecności tych olbrzymów...


Na wodzie stoją liczne łódki. Każda pomalowana wedle innego pomysłu. Widać, że mieszkańcy nie żywią do siebie niechęci z powodów religijnych - obok siebie cumują takie dwie pirogi:





Po zakupach zakończonych sukcesem, wracamy do obozu i przygotowujemy śniadanie oraz przepakowujemy bagaże: busy z większością rzeczy zostaną na kempingu, my z bagażem podręcznym, z cennymi rzeczami, zapakowanymi w nieprzemakalne torby, wyruszymy na dwudniową rzeczną włóczęgę.
Żegnamy sympatyczne, starsze małżeństwo z Niemiec, które podróżuje po Afryce leciwym Roburem. Lubię takie domy na kółkach - ten sposób podróżowania ( i życia) jest mi bardzo bliski.


Odwiedzają nas dziewczynki, sprzedające mandarynki. Niestety, w związku z wyjazdem nic od nich nie kupujemy. Rozmawiamy chwilę i częstujemy słodyczami. Zostają w naszym obozowisku, razem z Orzeszkiem, my wyruszamy na Karaban.



Nasza załoga, od prawej - Mamadou, "dowódca", ale niestety, francuskojęzyczny, Francis - nasz główny rozmówca i ich kolega, wzięty dla towarzystwa ( nie przedstawia nam się z imienia).


Szukamy krokodyli....



Niestety, najwyraźniej jest zbyt zimno, więc krokodyle nie zaszczycają nas swą obecnością. Za to oglądamy niezliczone ilości ptactwa oraz jakieś muszle, porastające krzewy.



Jak się okazuje, żyjątka zamieszkujące muszle są jadalne - panowie sprawnie obcinają kilka obrośniętych gałęzi.


Spośród muszli uciekają spłoszone krabiki (ku rozpaczy spanikowanej Ismeny, która prawie wyskakuje za burtę).



Płyniemy do brzegu - jest to już wyspa Karaban, ale po niezamieszkałej stronie - tu panowie rozpalają ognisko, w którym pieką muszle. My mamy czas na spacer.


Bardzo interesujące rzeczy można znaleźć na takiej wyspie.
Ismena chwali się dziwnym pojemnikiem na nie-wiadomo-co.


Dymitr woła nas wgłąb lądu, żeby pokazać nam chatę ( w środku stół, jakieś naczynia)...



...oraz "drzewo butelkowe":




Ja znajduję i dokładnie sobie oglądam krzew bawełny. Pierwszy raz widzę rosnącą bawełnę!



Krajobraz malowniczy - jak z opowieści o Robinsonie Crusoe.

 




Droga prowadzi w głąb wyspy, ale nie chcemy się zapuszczać zbyt daleko - kto wie, jakie dzikie zwierzęta ją zamieszkują?


W oczekiwaniu na upieczenie muszlowych żyjątek, panowie rozgrywają partyjkę naprędce wymyślonej gry, podobnej do gry w boule. Za kule służą twarde owoce z pobliskiego drzewa ( na surowo zbliżone smakiem do surowych ziemniaków, więc raczej mało użyteczne kulinarnie),...



Natomiast ja wraz z Ismeną robimy sobie sesję zdjęciową na drzewie.




Tymczasem nasi kucharze kończą pieczenie żyjątek i zapraszają na degustację:

foto by Mirek
Po posiłku, który jednych zachwyca, innych zniesmacza (upieczone żyjątka mają konsystencję nieco glutowatą), i zrobieniu plażowej sesji zdjęciowej na piasku...

foto by Martin

foto by Martin


...płyniemy do celu. Francis snuje opowieści o okolicy - zwierzętach, ludziach i codziennym życiu.



Dopływamy do wioski.


Tuż przy brzegu mieści się hotelik, w którym zamieszkamy - Barracuda.

 



Słynie on z dań z ryby - oczywiście: barrakudy, pięknych roślin (fotek w zasadzie brak, bo pstrykam telefonem, który się potem niechcący zresetuje i zdjęcia wylecą w kosmos) - poniższa palma ma drobne owoce - nie wiem, czy jadalne - i ogromne, grube liście. Na tyle grube, że kiedy przechodzę pod nimi i zapominam schylić głowę, czuję uderzenie.

 


Mają tu również hodowlanego krokodyla.
Krokodyl to bardzo podstępne zwierzę. Leży sobie spokojnie, na dnie swojej zagrody (zagroda to betonowa studnia, głębokości około trzech metrów), sprawiając wrażenie najbardziej leniwego i nieruchliwego zwierzęcia na ziemi. Jednak pracownicy hotelu ostrzegają nas, żeby nie przyglądać mu się z parteru, tylko z piętra - od góry - ślady pazurów na ścianach pokazują, jak wysoko potrafi skoczyć - nie pokazują, jak szybko i błyskawicznie może zmienić się z leniwej gadziny w drapieżnego potwora.



Nasi przewoźnicy odpływają, by wrócić następnego dnia. Tuż za ich łódką skaczą delfiny.
(nie, nie widać tego na fotce, mój aparat nie jest aż tak dokładny).


Po obiedzie (wydarzenie dnia-miesiąca, albo i roku: bezwarzywna Ismena zjada surówkę z kapusty, z dokładką!), idziemy na rekonesans. Ekipa białego busa wyrusza wcześniej i dociera gdzieś dalej. My marudzimy chwilę w hotelu (Dymitr nawiązuje kontakty towarzyskie z pracownikami hotelu - uwielbiam tę jego otwartość na ludzi, gdybym to ja miała ZAGADAĆ do obcego, a potem PODTRZYMAĆ rozmowę, bylibyśmy skazani na wieczną samotność), potem już nie próbujemy ich znaleźć - plaża jest tak dłuuuga, że ciągnie się po horyzont.
Chłopcy, zadowoleni, że wreszcie wydaję zgodę na kąpiel, ochoczo rzucają się w oceaniczno-rzeczne fale. Woda jest zdecydowanie słona. Ja wstrzymuję się od kąpieli (chłodno!), Ismena się chwilę waha - jest zaledwie dwadzieścia parę stopni. Panowie dokazują zachęcająco - w końcu i dziewczę wbiega do wody. Radość jednak trwa tylko chwilę - coś wbija się w jej stopę - drzazga z zatopionej łódki? Mamy akcję ratunkową! Gilbert wyciąga siostrę z wody i układa na piasku. Ja biegnę do hotelu, gdzie mamy (na szczęście!) pęsetę i środki odkażające. Ismena lekko panikuje. Oczywiście - jak zawsze i wszędzie w takich okolicznościach, zaczynają się zbierać ludzie - zarówno miejscowi, jak i turyści. A to tylko drzazga, nikomu rekin nie odgryzł nogi powyżej kolana! Wreszcie, z pomocą francuskojęzycznej pielęgniarki oraz jej anglojęzycznej towarzyszki (ależ pięknym angielskim mówi!), stwierdzamy, że chyba nic już nie ma w rance. Okaże się za kilka dni - czy się goi, czy się psuje. Na pocieszenie Ismena dostaje torbę i spodnie z motywami afrykańskimi. Gilbert delektuje się przepyszną herbatą z pobliskiego hotelu. Dzięki tej przygodzie stajemy się sławni na wyspie - a Ismena niemal zostaje gwiazdą: oprócz standardowego "ca va?", na powitanie, jest odpytywana, jak się czuje i czy stopa jej już nie boli.
Wieczór spędzamy w towarzystwie Tiasame - pracownika hotelu - opowiada nam o nadziejach, jakie wiążą mieszkańcy wyspy z budową przystani promowej - ma się tu zatrzymywać prom, kursujący pomiędzy Ziguinchor a Dakarem - to duża szansa na rozwój turystyki. Prawda. Ale z drugiej strony to będzie koniec ze spokojem i poczuciem oderwania od cywilizacji na Karaban.
Rozmowa o promie nasuwa nam pomysł: skoro pomiędzy Ziguinchor a Dakarem kursują promy, a my mamy ograniczoną ilość czasu i boimy się, że nie wystarczy go na zwiedzenie północy Senegalu, może powinniśmy wybrać się tam promem? Zadanie na następny dzień: ustalić, w jakie dni odpływa prom i jakie są koszta takiej wycieczki. No i: co na ten pomysł powie ekipa białego busa...
Do snu kołysze nas szum fal. Mamy wrażenie, że są tuż za progiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz