"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

piątek, 11 stycznia 2013

Powrót do Gambii

Po nieśpiesznym śniadaniu i spakowaniu wypranych, świeżych rzeczy, żegnamy gościnny hotel.






Śmieszna sytuacja: w ramach przygotowania do przejazdu po pylistej drodze, udaje mi się namówić Ismenę do zaplecenie włosów - czego szczerze nie cierpi, twierdząc, że wygląda dziecinnie i niepoważnie. Argument, że umyte, rozpuszczone włosy złapią mnóstwo kurzu, nie działa. Dopiero kiedy zauważam, że w takiej niepoważnej fryzurze z pewnością przestanie być obiektem zaczepek i nikt jej nie zechce brać za żonę, decyduje się na warkoczyki. Idziemy pożegnać się z Jean-Paulem. Wypytuje nas, czy dobrze wypoczęliśmy, szczególnie pyta, czy Ismena już polubiła rybę i warzywa - Ismena grzecznościowo odpowiada, że tak. "No! To już możesz być moją żoną" - żartuje rubasznie. I cała moja argumentacja bierze w łeb.....

Wyruszamy koło południa.
Droga prowadzi tą samą trasą - nie bardzo lubimy jeździć dwa razy tak samo, ale tym razem tak wyszło i już. Plus jest taki, że wiemy, kiedy spodziewać się równego asfaltu, kiedy przejazdu przez bazar, a kiedy szukać drogi alternatywnej, przez pola. Między Fatick a Kaolack nie jesteśmy jeszcze na tyle zdesperowani, żeby sprawdzać, czy busika da się użytkować jak terenówkę - jedziemy sobie, podskakując na wybojach i lawirując między większymi dziurami.
Około 14.30 przejeżdżamy przez Kaolack. Jest piątek, o tej porze wierzący muzułmanie ruszają na modlitwę. Widzimy wielu mężczyzn, podążających w stronę meczetów z dywanikami w rękach. Większość straganów jest nieczynnych, gdzieniegdzie ludzie modlą się wprost na ulicy, obok swoich stoisk. Miasto, dzięki temu, wygląda zupełnie inaczej, niż to, które mieliśmy okazję oglądać, jadąc w przeciwną stronę. To miasto zdecydowanie bardziej mi się podoba - nie lubię tłoku, tłumu i harmidru. Mimo tego, że ludzi jest nadal sporo, jest zdecydowanie spokojniej.
Dlaczego nie mam ani jednego zdjęcia z rozlewiska rzeki Saloum? To doprawdy zupełnie niezrozumiałe dla mnie....W tamtą stronę - widać - byłam zbyt wytrzęsiona i - zdaje się - usiłowałam spełniać funkcję operatora kamery, nie aparatu. W tę stronę uznałam, że przecież już tędy raz jechaliśmy, więc po co powtarzać fotki? Efekt jest taki, że nie mogę się pochwalić żadnym zdjęciem rozciągających się po horyzont, białych nadrzecznych, słonych plaż. Aż dziw bierze, że Kaolack jest również portem morskim, do którego zawijają mniejsze statki - rzeka sprawia wrażenie płytkiej, jakby ktoś rozlał szklankę wody na białej, nierównej patelni.
Przez kilkanaście kilometrów droga nas rozpieszcza - asfalt jest równy, nawet ma namalowane pasy. Jednak ta sielanka nie trwa zbyt długo: za którymś z miasteczek pasy się kończą i - stopniowo - asfalt przechodzi w drogę, którą porównać można jedynie do sera szwajcarskiego z dużą ilością dziur. Początkowo dzielnie jedziemy - jak wcześniej - wyznaczoną drogą. Jednak po pewnym czasie kierowcy kończy się cierpliwość i ruszamy za miejscowymi - boczną, polną drogą. Nie ma ona nic wspólnego z asfaltem, ale jest chyba nieco wygodniejsza a dziury bardziej przewidywalne.

Droga: 



Pobocze:


Około 17 docieramy do miejscowości Nioro du Rip. Już poprzednim razem wypatrzyliśmy tu ciekawy bar:




A że akurat nieco jesteśmy głodni, zatrzymujemy się ochoczo. Niestety, miły pan właściciel informuje, że dysponuje jedynie napojami. W związku z tym, że jest gorąco, zamawiamy sobie colę i szukamy pomysłu na posiłek. Dzięki naszemu urokowi osobistemu, dostajemy propozycję skorzystania z ogródka. Jest to bardzo kusząca oferta - na zewnątrz grasują jakieś szarańczopodobne świerszcze sporych rozmiarów:

siedzi na samochodzie, but dla porównania wielkości, nikt nikomu krzywdy nie robi


Zabieramy się do warzenia standardowej awaryjnej strawy turystycznej - zupki chińskiej. To już ostatnie paczki z naszego zapasu....


W pobliskich krzakach hałasują drobne, kolorowe ptaki. Nieco większy przylatuje, by dotrzymać nam towarzystwa - dzierży w dziobie szarańczaka niemal takiej wielkości, jak on sam...Z okazów fauny, pojawia się też spora jaszczurka. Nie jest to ot, taka sobie jaszczureczka. Zwierzak ma z pół metra długości i kilkanaście centymetrów wysokości. Nie jest bardzo zainteresowany dłuższym przebywaniem w naszym towarzystwie - mimo tego, że wyszedł z krzaków dość leniwie, znika z powrotem w ułamku sekundy, kiedy tylko dostrzega mój ruch w kierunku aparatu. Wstydliwy, widać.
Zamieniamy kilka zdań z właścicielem baru. Obiecujemy, że zawsze będziemy go odwiedzać, kiedy nasza trasa będzie prowadzić przez Nioro du Rip. Zostawiamy, oczywiście, nasze naklejki.
Jesteśmy już blisko granicy senegalsko-gambijskiej. To będzie nasza ostatnia granica i pożegnanie z Senegalem.
Przed granicą stosunkowo równa droga, przejeżdżamy przez jeden z dopływów rzeki Gambia. Zastanawiamy się, jak to funkcjonuje: wodę widać po obydwu stronach drogi, tak, jakby obydwa zbiorniki nie miały połączenia. Jest jeden przepust (widoczny poniżej), czyżby on wystarczał? No i co się dzieje w porze deszczowej, kiedy poziom wody się podnosi? Czyżby droga była zamykana? W każdym razie, nie przeszkadza to w niczym elektryfikacji.



Do granicy dojeżdżamy przed 18.00 Standardowo - handlujące dzieciaki, zainteresowane naszym wyglądem (dlaczego Is. ma niebieskie oczy i takie jasne, długie i miękkie włosy???), wnętrzem busa - setki pytań: skąd, dokąd, ile lat mamy, jak się nazywamy, czy mamy prezenty lub chociaż słodycze....
Zdjęć na granicy robić nie wolno, więc jedna, jedyna fotka, zrobiona ukradkiem:


Nie, nie, to nie bazar, to przejście graniczne....

Dymitr, po dyskusji z licznymi urzędnikami - czyli standardowej procedurze granicznej, po wymiganiu się od kolejnej prośby o "cadeau", wymienia pieniądze senegalskie na gambijskie.
Po stronie gambijskiej odprawa idzie znacznie sprawniej, niż po senegalskiej - i jesteśmy ponownie w Farafenni. Zastanawiamy się, czy udać się do hoteliku, w którym nocowaliśmy poprzednio, jednak wspomnienie LIZARDA jest silniejsze, niż wspomnienie smacznej kolacji. Pytamy miejscowych o inny hotel. Uczynni chłopcy pokazują nam drogę do Edisse Hotel. Rzeczywiście, z zewnątrz wygląda dużo bardziej cywilizowanie, niż ten z LIZARDEM. Duże podwórko, ogródek, bar - zatrzymujemy się!
Pokoje zaskakują naprawdę czystą pościelą. To rzadkie i godne odnotowania zjawisko.



Pierwszy hotel, w którym nie ma moskitier. Pytamy, o co chodzi? Podobno nie ma komarów, a jeśli są, to można sobie włączyć wiatrak. A jeśli nadal są, można poprosić o środki odstraszające. Wierzymy na słowo, ujęci czystością pościeli.
Odwiedza nas Mamadou, znajomy oficer służb granicznych. Zjadamy wspólnie pysznego arbuza (arbuz w styczniu - mimo tego, że jest to kolejny arbuz, nadal jest to dla mnie egzotyka), robiąc plany na dzień następny: Mamadou pojedzie z nami do parku narodowego. Świetnie będzie mieć ze sobą miejscowego przewodnika.

Kiedy leżymy już w łóżkach i próbujemy zasnąć, okazuje się, że zapewnienia obsługi o braku komarów były zupełnie bezpodstawne...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz