"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

wtorek, 15 stycznia 2013

Pożegnanie z Atlantykiem

Z samego rana, tuż po śniadaniu, wyruszamy na plażę. Ostatni dzień zamierzamy spędzić na beztroskim odpoczynku nad wodą. Jedziemy w inne miejsce, niż wczoraj - mamy nadzieję, że plaża bardziej nam się spodoba.
Wygląda zachęcająco:


Kiedy schodzimy ku oceanowi, zwierzęta, które wydawały nam się - z daleka - psami, okazują się małpami. Spacerują sobie po ścieżce i po okolicy, nie przejmując się wcale turystami. Duże, małe, w grupkach i pojedynczo - są ich dziesiątki.


Przypominam sobie, że nie zabrałam z busa okularów do pływania (do tej pory nie używałam, bo woda nie falowała) ani kremu z filtrem. Przez chwilę waham się, czy nie wrócić.....Jednak konieczność powtórnego przejścia obok żerujących małp - mimo tego że nie są zainteresowane naszymi poczynaniami - powoduje, że nie bardzo mam ochotę na spacer powrotny.
Bez okularów sobie zamierzam poradzić - tak, jak dotychczas, a krem? cóż: po dwóch tygodniach przebywania na słońcu chyba się zdążyliśmy nieco uodpornić? (o święta naiwności...!)

Okazuje się, że zaparkowaliśmy tuż obok sporego hotelu. Jednak turystów - na szczęście - nie kręci się zbyt wielu.



Plaża piękna i pusta, słońca pod dostatkiem, a fale.....no, fale nas zaskakują pozytywnie.


Jeszcze tak falującego Atlantyku nie widzieliśmy. Rodzina od razu rzuca się w odmęty.









Zabawa jest przednia!



 

Ja jestem dość sceptyczna (i nie mam okularów). Mam swoje obawy i nie podzielam entuzjazmu reszty rodziny, odnośnie baraszkowania w ogromnych falach, obserwuję ich dokazywanie z bezpiecznej odległości. Czytam książkę, robię dokumentację zdjęciową oraz podglądam kraby:




Fale są - zaiste - malownicze.










Niestety, czas płynie nieubłaganie....Na koniec, dla zapewnienia sobie również dobrych wrażeń smakowych, próbujemy świeżego soku, wyciskanego z bananów i pomarańczy, zbieramy się do odjazdu. Ostatni rzut oka na Ocean:





Po powrocie, sporządzamy szybki obiad, z resztek posiadanego prowiantu. Powstaje wypasiony makaron, ze szpinakiem, fasolką, ciecierzycą, podsmażaną cebulą i sosem pomidorowym.
Potem prysznic (damska część naszej Ekipy już wie, że dzisiejszy dzień bez kremu ochronnego, nasza skóra zapamięta na długo.....), pakowanie i ubieranie się "po europejsku" - czas na włożenie na siebie długich spodni. Dość absurdalna sprawa, przy takiej temperaturze, ale to chyba lepsze rozwiązanie, niż nerwowe przebieranie się na lotnisku, czy w samolocie....

Busik nasz kochany, po akcji: "porządkowanie i czyszczenie" wygląda bardzo obco:






Patrząc na niego, już poddajemy się tęsknocie....wszak nie wiadomo, kiedy będzie nam dane znów nim podróżować, a bardzo go polubiliśmy. Jest idealnym środkiem do przemieszczania się po Afryce. A pewnie i na innych kontynentach świetnie by się sprawdził.


18.30. Gotowi do wyjazdu na lotnisko. Pijemy ostatnią afrykańską colę. Rzeczy do zabrania spakowane i ułożone w jednym miejscu. Zaskakujące, jak mało człowiek potrzebuje w trzytygodniowej podróży (jeśli dobrze posegregować to, co mamy, okazałoby się, że właściwie potrzebna jest tego połowa).
Słońce zachodzi nad Gambią. Ostatni afrykański zachód słońca, podczas tej Wyprawy.
Jakoś tak nam nieswojo....Żal wyjeżdżać.



------------------------------------------------------------------------------


Na lotnisku przechodzimy - bez problemów - odprawę paszportową i bagażową. Chwilę czekamy w sali odlotów -  emocjonująca partyjka Uno umila nam czas, co wzbudza zainteresowanie naszych współpasażerów.
Ostatnie minuty na gambijskiej ziemi wykorzystujemy na zaznaczenie swojej obecności na dłużej: ozdabiamy naszą naklejką autobus lotniskowy. Niech wszyscy wiedzą, że "nasi tu byli!".



Tym razem samolot odlatuje niemal bez opóźnienia. Chwilę obserwujemy oddalające się światła Banjul, potem śledzimy wyświetlaną w samolocie mapę, usiłując dopasować obraz z monitora do obrazu za oknem - rozpoznajemy drogę na Kaolack, Dakar - miejsca, które udało nam się odwiedzić. Potem na lądzie zapada ciemność -  lecimy nad Mauretanią i Saharą.
Doskonale rozpoznajemy, kiedy zaczyna się Europa. Świateł na ziemi jest zdecydowanie więcej. Z jednej strony - cieszy mnie to - czuję, jak zbliżam się do domu. Ale z drugiej strony - jakaś tęsknota ściska mnie w środku. I świadomość, że tak malutko tej Afryki uszczknęliśmy dla siebie, tyle jej jeszcze zostało do obejrzenia - kiedy uda się nam wrócić?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz