"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

niedziela, 6 stycznia 2013

Dookoła wyspy


Z samego rana, tuż po śniadaniu (tak, tak: znowu bagietki z dżemem - Ismena zaczyna nerwowo reagować na trójkąciki serka topionego, ale nie daje się wciąż namówić na spróbowanie dżemu ani konserwy), idziemy na przechadzkę po wiosce, nieopodal hotelu, chociaż już nieco w głębi wyspy. Ubrani jesteśmy mało plażowo - od wody wieje dość silny wiatr, który znacząco obniża temperaturę odczuwalną, także polary są niezbędne. Za to rzeko-ocean faluje, aż miło...
Kiedy tylko chowamy się za mury hotelu, które osłaniają nas przed podmuchami wiatru, czyli po przejściu około 100 metrów, temperatura natychmiast się podnosi - zaczynamy się zastanawiać, kto wpadł na pomysł wyjścia w plener w TAKIM ubraniu??? Nikomu nie chce się wracać, więc nosimy wszystko ze sobą.

Wioska jest świetna. Zarówno pod względem roślinności...






...jak i ludności:

- chłopcy grają w piłkę z takim zaangażowaniem, że Gilbert (fakt, że pierwszy dzień bez gorączki) nie daje rady i dostojnym acz powolnym krokiem oddala się w kierunku plaży...


- dziewczynka w piłkę nie gra, ale sprawia wrażenie zarządzającej całym towarzystwem


- panie promują wioskę poprzez wyroby spożywcze - jedna wychwala klientowi towar, druga pozuje do zdjęcia wraz ze słoiczkiem z etykietą z własną podobizną




- ja układam zdobycze w zagłębieniu pracowicie wykopanym w plażowym piasku - a ślinka mi cieknie....



- Gilbert wzmacnia się po meczu miejscową herbatą - mocną i bardzo słodką



- na horyzoncie dostrzegamy chatkę - niby bardzo prostą, ale....wyposażoną w baterie słoneczne



Około południa wypływamy z wyspy Karaban - fale są zaiste imponujące. Przypominam - wciąż płyniemy rzeką Casamance.


W planach mamy do odwiedzenia dwie wioski:  Diogue i Cachouane. Pierwsza wioska mieści się na przeciwnym brzegu rzeki Casamance.


Tuż obok brzegu, do którego przybiliśmy, ma swoją bazę wojsko senegalskie. Poniżej - zdjęcie żołnierskiej siłowni plażowej. Podglądamy panów trenujących dzielnie, ale - wiadomo - teren wojskowy - robienie zdjęć zabronione.


Baza wojskowa umiejscowiona jest tutaj, ze względu na niepokoje, które nękają czasem ten teren. Kilka lat temu do wioski przypłynęli rebelianci, zażądali żywności. Osoby, które się sprzeciwiły (wioska jest naprawdę uboga) - zwyczajnie zabito.

Wioska Diogue jest miejscem, w którym żyją rybacy. Mamy okazję oglądać ich przy pracy - z samego rana mężczyźni dostarczyli świeże ryby z nocnego połowu, kobiety i dzieci zajmują się ich oprawianiem na plaży. Koty i mewy mają używanie, bo odpadki wyrzucane są wprost do wody, albo na piasek. Podziwiamy sprawność rąk kobiet, które po mistrzowsku radzą sobie z ogromnymi kawałami mięsa, oddzielając je od kręgosłupów i wnętrzności. Myślę, że waga jednej ryby to na pewno kilkadziesiąt kilogramów....


foto by Mirek


foto by Mirek



foto by Mirek

Zdjęć ludziom przy pracy nie robię, dla zasady. Nie lubię być natrętna, sama nie byłabym zadowolona, kiedy ktoś naruszałby moją prywatność. I tak czuję się nieswojo, że idziemy tak gromadnie i przypatrujemy się z zaciekawieniem. Ale jesteśmy tu z Francisem, który - na naszą prośbę - pokazuje nam Afrykę z bliska. To trochę co innego, niż samotne wałęsanie się i zaglądanie ludziom w garnki. Po spacerze przez targ rybny i miejsce oprawiania ryb, wkraczamy w sam środek wioski - odwiedzimy mamę Francisa i jego młodsze rodzeństwo. Niepowtarzalna okazja do obejrzenia domu od środka. Żeby nie krępować gościnnych Ghańczyków - bo Francis i jego rodzina pochodzą z Ghany - do wnętrza mieszkania wchodzą tylko panowie. To duży zaszczyt, być zaproszonym w gościnę i dopuszczonym aż tak blisko. Żałujemy, że musimy płynąć dalej - chętnie pomieszkalibyśmy kilka dni przy tej gościnnej wiosce i poobserwowali, jak wygląda tu życie codzienne.
Wioska Cachouane jest umiejscowiona na lądzie, po przeciwnej stronie wyspy Karaban.
Na centralnym placu wioski stoi sobie najprawdziwszy tam-tam!

foto by Mirek

 Ludzie mieszkający tutaj, zajmują się rolnictwem - uprawiają ryż i hodują zwierzęta. Poznajemy najważniejszego człowieka w wiosce oraz jego rodzinę. Panie zajmują osobną zagrodę, panowie raczą się herbatą na innym podwórku. Nasza młodzież jest nieco niepocieszona - opowiadano nam, że odwiedzimy "króla wioski", a człowiek nazywany "szefem" - chociaż widać, że ma szacunek i posłuch wśród poddanych, występuje w spranym podkoszulku i wcale a wcale nie wygląda na króla z naszych, europejskich wyobrażeń o afrykańskich plemionach. Wszyscy bardzo serdecznie nas witają i zapraszają do wspólnego biesiadowania przy herbacie. Niestety nie mamy czasu na dłuższy postój - jesteśmy już nieco głodni - po krótkiej pogawędce ruszamy do Elinkine, na obiad.






W trakcie dnia zostają podjęte ważne decyzje - większa część ekipy białego busa zdecydowanie marzy o zeksplorowaniu kierunku południowego, my koniecznie chcemy zobaczyć północ Senegalu i Gambię. Także biały bus wyrusza od razu w kierunku plaż Gwinei Bissau, czerwony - po noclegu w Elinkine, obierze kierunek północny. Hej przygodo! Samotni w Afryce......

W Elinkine, czeka na nas niespodzianka: pod naszą nieobecność, na kemping dotarł nasz stary znajomy - Marcus z Niemiec, wraz ze swoją towarzyszką - Joaną z Holandii.  Spędzamy razem wieczór na podróżniczych rozmowach - kto gdzie był, co warto zobaczyć, jakie mamy plany. Dowiadujemy się też, że promem do Dakaru na pewno nie popłyniemy: po wypadku sprzed kilku lat, kiedy z powodu przeciążenia prom zatonął (zginęło kilka tysięcy osób!), nie uda się na pewno kupić biletów z dnia na dzień, bo są deficytowym towarem, a liczba zabieranych pasażerów jest skrupulatnie przestrzegana. Liczymy dni, pozostałe do odlotu i decydujemy się na jazdę samochodem, drogą lądową. W jedną stronę to około 500km, damy radę.

 Po powrocie do obozowiska, wita nas stęskniony Orzeszek. Pod wieczór nawet zaczyna poszczekiwać, kiedy do naszego busa zbliża się jakakolwiek postać. A należy podkreślić, że afrykańskie psy raczej nie szczekają - nie czują przynależności terytorialnej. Oj, czyżbyśmy się do siebie nazbyt przywiązali? Wiadomo, że o zabraniu psiaka nie może być mowy....

Wieczorem odwiedza nas Francis. Przynosi podarunek: szczękę rekina. Będzie stanowić komplet do czaszki wielbłąda, którą Dymitr znalazł na Saharze poprzednim razem i zainstalował na masce busa. Podczas przyczepiania do busa "rekin" pośmiertnie gryzie Dymitra w palec - do krwi! Można powiedzieć, że Dymitr miał spotkanie z rekinem z rzeki Casamance, ale to rekin tego nie przeżył...

Kładziemy się na spoczynek: dziewczyny w busie, chłopaki w namiocie, Orzeszek w pobliżu. Od jutra czeka nas życie w drodze, będzie ciekawie - mamy do przejechania kawał Afryki.















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz