"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Banjul i Serekunda

Po nocy spędzonej w hamaku stwierdzam, że jest to najlepsze miejsce do spania, przynajmniej dla mojego kręgosłupa. A odgłosy budzącego się dnia, docierające do mnie, pogrążonej w półśnie - tego nie da się przeżyć, śpiąc w busie, czy nawet w namiocie.


Z mojej hamakowej emigracji zadowoleni są wszyscy - Gilbert śpi po królewsku: sam w namiocie, Dymitr zażywa luksusów noclegu w busie, wraz z Ismeną, która to najchętniej busa zabrałaby do domu, żeby w nim spać (trochę hamuje ją uwaga, że teraz "w domu" nieco niższe temperatury mamy.....).


Powyższe zdjęcie jest nie tylko obrazem naszego busa o poranku. Należy zwrócić uwagę na pojazd, parkujący po prawej stronie.....tak, tak! to jest mercedes Marcusa, z którym żegnaliśmy się i witaliśmy już kilka razy w ciągu tej wyprawy. Znowu przyjechał za nami, ku naszemu zdziwieniu, ale i radości - zawsze to miło porozmawiać z kimś znajomym.
Przygotowujemy śniadanie - nasz podróżny czajnik zostaje uwieczniony, razem z kuchenką polową. Nieodzowne sprzęty pierwszej potrzeby.

 

 Po śniadaniu jedziemy do Banjul. Stolicę Senegalu widzieliśmy, czas na stolicę Gambii. Przejeżdżamy przez Serekundę - gigantyczny bazar, wrócimy tu po pamiątki. Ale najpierw przejazd krajoznawczy.

Przejechawszy przez sporą część Gambii, mamy już wyrobiony pogląd na kwestię ustroju politycznego tego kraju, dzięki rozmowom, prowadzonym po drodze (także w Senegalu) oraz dzięki obserwacjom przydrożnych plakatów wychwalających panującego miłościwie prezydenta.




Po drodze minęliśmy kilka ciekawostek, którym nie zrobiliśmy zdjęć: "centrum handlowe" (w cudzysłowie, bo był to w zasadzie zadaszony bazar) imienia "starszego syna prezydenta Jammneha", plakaty z życzeniami urodzinowymi dla syna prezydenta, plakaty z życzeniami z okazji 18-lecia rozpoczęcia urzędowania....
Jednak oznaki poparcia dla prezydenta Jammeha, które napotykamy w stolicy, przerastają nasze wyobrażenia:
- mamy koszulki z prezydentem:


- mamy też bele materiałów na targu z podobizną miłościwie panującego, fotki nie odważam się zrobić
- no i budowla....łuk tryumfalny? wieża widokowa? tuż obok niej - trybuny: albo pozostałość po jakiejś uroczystości, albo przygotowania do niej. Widoczne to wszystko z daleka, w zasadzie główny punkt miasta. Oplecione toto jest neonami, układającymi się w napis "Happy birthday, Mr. President".





- mamy też zdjęcie sufitu lotniska w Banjul (zrobione, oczywiście, po kryjomu) - też występuje prezydent, tutaj w wersji z gołąbkiem pokoju.




Po obejrzeniu Banjul z okien samochodu, ruszamy na zakupy.





Bazar, jak to bazar - kupić można wszystko, targować się należy koniecznie. Nawet, w pewnym momencie, przestaje przeszkadzać mi tłum - sprzedających i kupujących (w sumie: mam wrażenie, że sprzedających jest jednak więcej...). Ismena uczy się, że na afrykańskim targowisku z dużą ostrożnością należy wyrażać opinię o towarach: kiedy tylko sprzedawca orientuje się, że klient wyraża cień zainteresowania, nie ma już odwrotu. Tym sposobem zyskujemy towarzysza: człowiek biega za nami, z coraz to innym butem, chcąc dopasować swoją ofertę do zainteresowań młodej damy. Po kolejnej jego "dostawie", wyraźnie musimy mu powiedzieć, że nie będziemy kupować żadnych butów, a jeśli jednak przyjdzie nam ochota, to sami je sobie znajdziemy. Owszem, jest to na pograniczu uprzejmości (zdecydowanie poza moją własną, prywatną granicą), ale inaczej tutaj się po prostu nie da.

Dużym powodzeniem cieszy się bielizna z imieniem prezydenta USA.


Mnóstwo jest stoisk z różnokolorowymi materiałami. Afrykanki raczej same szyją sobie swoje piękne, tak pasujące do ich urody suknie.



W końcu decydujemy się na zakupy w jednym ze stoisk, pełnym drewnianych figurek, bransoletek i wisiorków. Cenę z panią sprzedającą po mistrzowsku ustala Dymitr.


Wybieramy się na plażę, warto więc zaopatrzyć się w prowiant. Kupujemy fataye, czyli smażone pierożki z rybnym nadzieniem, na deser - bananowe babeczki...


...i jedziemy, klucząc bocznymi uliczkami.


Plażą nie jesteśmy zachwyceni, ale rozciąga się obok opuszczonego hotelu, więc nie ma na niej turystów, co jest jej wielkim plusem. Niestety, jest za to sporo śmieci....



Dobytek zostawiony pod palmą jest bezpieczny....


...chyba, że dobiorą się do niego mrówki...Przed ubraniem się, musimy gruntownie otrzepać ręczniki i całą resztę. Nauczka na przyszłość: trzymać się z dala od palm. Zdecydowanie.

Opuszczony hotel to zadziwiająca sprawa - za czasów świetności niewątpliwie tętnił życiem: na jego terenie jest spory basen, sala do tańców, bar na świeżym powietrzu, otacza go wciąż zadbana roślinność. Tylko turystów brak....Próbujemy się dowiedzieć, co było przyczyną jego zamknięcia, jednak strażnik, który prowadzi nas ku plaży, nie bardzo potrafi - lub nie chce - powiedzieć. W każdym razie - równie luksusowe hotele tuż obok prężnie działają, obsługując europejskich turystów.
Nie chcemy jeść obiadokolacji w tej bogatej dzielnicy (to, że jest bogata, widać nie tylko po zabudowaniach i kosztach wody butelkowanej: pierwszy raz w ciągu całej wyprawy oglądamy otyłych Afrykańczyków). Jedziemy w kierunku naszego kempingu i zatrzymujemy się w przydrożnym barze, za którego płotem mamy możliwość obserwowania takich lokalnych, wieczornych scenek:



W oczekiwaniu na posiłek, Gilbert robi sesję zdjęciową pt. "Bus po Wyprawie":

Przy tej okazji udaje mu się zauważyć przejeżdżającego białego busa - tego, który został sprzedany po poprzedniej wyprawie. Rozpoznaje go po rysunkach, nadal zdobiących jego karoserię. A więc nadal żyje i jeździ! Miła wiadomość.
Kolacja jest bardzo smaczna i wystawna - taki pożegnalny posiłek - panowie jedzą przepyszne i ogromne steki, ja delektuję się wołowiną w sosie arachidowym. Wszystko w towarzystwie warzyw. Wielbiciele słodkości zamawiają sobie nawet desery.
Tuż po powrocie do obozu, witamy ekipę białego busa, która powraca z Gwinei. Dzielimy się naprędce wrażeniami - zarówno my, jak i oni - jesteśmy bardzo zadowoleni.
Wieczór spędzamy w kempingowym barze - dołącza do nas Marcus i Kobieta-o-Egzotycznym-Imieniu: Banafsheh. Rozmawiamy sobie o tym, co dają nam podróże. Dla mnie jest to najbardziej ekscytująca rozmowa w czasie tej wyprawy. Banafsheh pochodzi z Iranu, wyjechała jednak stamtąd kilkanaście lat temu i - pomimo tego, że teoretycznie mieszka w Londynie, jej życiem są podróże. Odwiedziła już ponad 100 krajów i nadal jest w drodze - aktualnie do ogarniętego wojną Mali.
 Czas mija niepostrzeżenie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz