"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

sobota, 12 stycznia 2013

Do Janjanbureh i z powrotem

Noc była, zgodnie z przewidywaniami - niespokojna. Komary gryzły, jak szalone, a te, które nie gryzły, bzyczały irytująco. Spać się zdecydowanie nie dało, toczyliśmy więc nierówną walkę, za pomocą posiadanych środków odstraszających ("Mugga" - rekomendowana jako środek idealny) oraz poprzez ukrywanie się pod pościelą. Nad ranem, kiedy komary zdawały się powoli uspokajać, do akcji wkroczył muezin, co kilkanaście minut powtarzając swoją pieśń, nawołującą do modlitwy.
Liczymy na to, że wstający dzień, zapewni nam na tyle ekscytujące atrakcje, że nie zaśniemy gdzieś w przydrożnym rozlewisku.....
Zaczynamy z przytupem -  nie zamawiamy hotelowego śniadania, tylko idziemy zjeść "na mieście". I super - ileż można jeść bagietki z dżemem.


Powstają tu proste - acz smakowicie pachnące - potrawy lokalne, które postawiłyby włosy na głowie każdemu dietetykowi, ale nas wprawiają w radosne oczekiwanie na efekty pracy kucharzy.

Zamawiam sobie omlet:


Mięsożerne chłopaki zjedzą smażone mięso:


A Ismena? Cóż...konserwatywna dziewczynka pozostanie wierna bagietce z serkiem topionym....
Fotki omletu nie ma - zjadam go szybko, żeby mój organizm nie zauważył, ile tłuszczu pochłonęłam. Mamy za to zdjęcie jednego z męskich talerzy z resztką śniadania:


Jesteśmy atrakcją dla tutejszych dzieciaków - turyści raczej nie jadają w takich miejscach, więc maluchy bacznie się nam przypatrują.


Po pożywnym śniadaniu, dostajemy zgodę na oznaczenie lokalu  naklejką - "nasi" będą wiedzieli, że warto się tu zatrzymać.



Mamadou z radością zabiera się z nami wycieczkę, jest zaskoczony, że mamy ochotę spędzić dzień w jego towarzystwie. Bardzo stara się nam pomóc i sprawić, żebyśmy byli zadowoleni z wizyty w jego kraju a jego przewodnictwo okazało się nieodzowne. My wiemy doskonale, że jesteśmy samowystarczalni, ale chcemy posłuchać opowieści i - być może - odwiedzić jego rodzinę w jednej z wiosek.


Jedziemy nadspodziewanie dobrą drogą - po wczorajszych przygodach można nawet powiedzieć, że droga jest rewelacyjna: asfalt równy, pasy namalowane - marzenie! Krajobrazy nieco inne, niż w Senegalu - zarówno północnym, jak i południowym. Jest zdecydowanie bardziej zielono, niż na północy, ale nie aż tak, jak na południu. Teren jest pagórkowaty, porośnięty pożółkłą trawą, spośród której wyrastają pokryte zielonymi liśćmi drzewa i zarośla. Dróżki, odchodzące od głównej drogi, są intensywnie pomarańczowe, niebo niebieskie, podobnie jak rozlewiska wokół rzeki Gambia. Bardzo podoba mi się to urozmaicenie terenu, miła to odmiana.
Patrole policyjne i wojskowe nas zatrzymują - jak zwykle - ale zaraz dziwią się, że mamy "na pokładzie" tubylca i zadają dodatkowe pytania. Mamadou  niecierpliwi się z powodu procedur, chociaż sam doskonale je zna. Po kolejnym zatrzymaniu wyciąga swoją służbową plakietkę i już do końca wspólnej podróży wykorzystuje swoją funkcję służbową, co skraca znacząco czas jałowych rozmów o tym, skąd jesteśmy-dokąd jedziemy-jak się miewamy-czy nam się podoba. Naszych rozmów - owszem, ale ileż rozmów odbywa sam Mamadou.....Wszak szkół dla służb mundurowych w niewielkiej Gambii nie ma zbyt wiele, panowie znają się najczęściej dobrze i mają serdeczny stosunek do siebie nawzajem. A że najczęściej nie widują się na co dzień, spotkanie z Mamadou jest okazją do wymiany nie tylko serdeczności, ale i najnowszych wiadomości: "co u ciebie?-jak mama?-jak siostra?-jak dzieci?-jak bratanek?-jak pracuje się w nowym miejscu?" - podczas gdy wymiana zdań między nami a mundurowymi trwała kilkanaście sekund, rozmowy Mamadou trwają minimum kilka minut i są prowadzone - niestety - w miejscowych językach.
 Mijamy wioski i niewielkie miasteczka, aż w jednej z nich zatrzymani przez kolejny patrol, spędzamy nieco dłuższą chwilę - Mamadou z napotkanym kolegą załatwia dla nas przewoźników, którzy wypożyczą nam łódkę i popłyną z nami do Parku Narodowego z Baboon Island (Wyspą Pawianów). Wypożyczenie łódki to nic trudnego - świetnie byśmy sobie z tym sami poradzili, ale dzięki niestandardowym kontaktom mamy szansę na zupełnie inną cenę, niż zwykli turyści oraz na dużo bardziej otwarte rozmowy z tubylcami podczas wycieczki.
Jedziemy - wraz z kolegą Mamadou - do wioski Kuntaur, gdzie znajomy znajomego jest znajomym właściciela łódki.
Samochód zostawiamy tuż przy posterunku policji i idziemy nad rzekę. 
Wioskę zamieszkują rybacy, żyją tradycyjnie, z dala od cywilizacji: kobiety piorą w rzece, dzieci pomagają dorosłym w codziennych obowiązkach,



na przykład: w oprawianiu ryb i przygotowywaniu ich do suszenia.


Suszone ryby są zdatne do spożycia przez wiele miesięcy, w przeciwieństwie do świeżych....


Po zatankowaniu paliwa - a nie jest to takie oczywiste, w wiosce odległej kilkanaście kilometrów od cywilizacji - wypływamy na rzekę. Załoga jest dość rozbudowana ilościowo: oprócz Mamadou i jego znajomka jest właściciel łódki i dwóch chłopaków - jego kuzynów.


Rzeka jest ogromna, żółtawobrunatna woda mocno faluje. Wypatrujemy hipopotamów i krokodyli...



...ale widzimy tylko liczne ptaszyska i rybackie łódki, pływające po rzece.



Niespodziewanie, krajobraz na brzegu się zmienia. Dość zwyczajnie wyglądające zarośla, ustępują miejsca palmom i innym egzotycznym roślinom (przewoźnik pokazuje nam sad mandarynkowy i bananowy w głębi lądu), roślinność zaczyna być bujna, las na brzegach to nieprzebyta dżungla.




 

W pewnym momencie przybijamy do brzegu, w miejscu, gdzie stacjonują strażnicy parku narodowego - wszyscy odwiedzający park muszą wziąć ze sobą jednego z nich. Nawet dobrze się składa - fachowiec opowiada nam o roślinach i zwierzętach. Dowiadujemy się, że na "Wyspie Pawianów" bytuje kilka rodzin....szympansów. O, tutaj:


Nasz przewodnik próbuje wywołać małpy na skraj lasu, w taki sposób, jak przy podawaniu im jedzenia, ale widocznie nie są zbyt głodne, bo nie reagują. Za to z wody wyłaniają się hipopotamy. Leniwie i nieśmiało wystawiają uszy - raz jeden, raz drugi, to tu, to tam....W całości nie raczą się nam pokazać, ale sama świadomość, że są w pobliżu, jest niesamowita. W ramach rekompensaty, mamy możliwość zaobserwowania wygrzewającego się na brzegu krokodyla.


Po około godzinie zbliżamy się z powrotem do Kuntaur. Przygoda wspaniała, mimo zabrania zbyt małej ilości wody pitnej - pocieszam się, że z pragnienia nie da się umrzeć przez godzinę. Tak mawiają....Gilbert zastanawia się, co by się stało, gdyby wskoczył do rzeki orzeźwić się kąpielą, ja łakomie patrzę na rozbryzgującą się wodę....
Bardzo cieszymy się ze spotkania hipopotamów w naturze. No i bliskość dżungli - ot, na wyciągnięcie ręki - niesamowite przeżycie. Dymitr twierdzi, że wróci tutaj kiedyś, żeby pomieszkać ze strażnikami parku przez kilka dni i poczuć, jak żyje taki las. Korci nas, żeby zobaczyć, jak wygląda to wszystko w czasie pory deszczowej.
W pobliżu wioski widzimy ruiny zabudowań, w których kiedyś pracowali niewolnicy - to tereny dawnych plantacji bogatych właścicieli ziem. Przyglądamy się z łódki, jak toczy się codzienne życie współczesnych mieszkańców Kuntaur: łowią ryby, myją się i piorą w rzece, której my, skażeni sterylną cywilizacją, obawiamy się nawet dotknąć.



 


Tak naprawdę, dopiero po zejściu z łódki, na brzegu, czuję jak jest gorąco. Na rzece chłodził nas powiewający wiatr i pryskająca woda, czego wyraźnie brakuje na lądzie... To jest ten dzień, którego obawiałam się w Afryce - prawdopodobnie dotarłam do kresu mojej termicznej wytrzymałości. Reszta Rodziny trzyma się dużo lepiej, niektórzy nawet dziwią się, że jest mi aż tak gorąco. Mojego samopoczucia nie poprawia świadomość, że najbliższa woda  znajduje się w sklepie, w mieście - kilkanaście kilometrów stąd, a bus stoi w pełnym słońcu i jego wnętrze przypomina piekarnik.

Rozdajemy dzieciakom artykuły szkolne i zabawki. Ismena, która głównie bierze w tym udział, jest uwielbiana przez maluchy.


Ruszamy w drogę. Po zakupieniu wody, od razu opróżniamy kilka butelek. Niewiarygodne, jak bardzo można być spragnionym.
Około 16.00 dojeżdżamy do przeprawy promowej przed wyspą i miastem Janjanbureh ( kiedyś Georgetown - byłym głównym miastem handlowym Brytyjskiej Afryki Zachodniej). Dłuższą chwilę oczekujemy na prom, zastanawiając się, czy przestój w kursowaniu to tylko przerwa, czy jakaś poważniejsza awaria.



W końcu wjeżdżamy na prom. Nawet najmniejszy odcinek - a ten  jest wyjątkowo krótki - z samochodem uzależnionym od płynącej kupy złomu, to dla mnie trudne chwile, dodatkowo pod koniec "rejsu" należy zjechać z pochylni promu tyłem.  Dobrze jest mieć odważnego kierowcę...
W momencie, w którym stawiamy nogi na lądzie, podchodzi do nas człowiek, który wszystko wie, wszystko zna, wszędzie nas zaprowadzi. Kolejny typowo afrykański samozwańczy przewodnik, chcący pokazać nam to, co jesteśmy w stanie sami zobaczyć i wyjaśnić to, co doskonale rozumiemy. Ale dajemy mu szansę, niech się wykaże....Na początek chcemy tylko zimnych napojów - nasza lodówka, owszem, chłodzi napoje - nie mają 36 stopni, jak te trzymane poza nią, tylko 25. Ale zimna cola - to w tej chwili marzenie. Udaje się! Gorzej z posiłkiem, ponieważ Panowie, rozbestwieni poranną mięsną ucztą, chcą i na obiad zasmakować w podobnym menu i nie zadowoli ich ryż z warzywami. Musimy pojechać gdzie indziej. Tymczasem mamy do zwiedzenia muzeum niewolnictwa, co ma zająć nam około pół godziny. Obiad poczeka.
Prawda jest niestety taka, że Człowiek-Uważający-się-za-Przewodnika to chyba największy gaduła w miasteczku. W dodatku - dokładnie zbędny gaduła, bo po prostu czyta nam treść tablic poustawianych tu i ówdzie, nie dodając nic od siebie.


Drzewo Niewolników - każdy niewolnik, który uciekł z plantacji i dotarł do niego, stawał się wolny i mógł odejść w spokoju.


Nie było to jednak zbyt częste: plantacji pilnowali zarządcy, a każda ucieczka była ogłaszana wystrzałem z armaty:


Niektóre z tablic są schowane za ruinami....





...inne zalegają pod stertą złomu, bo "samochód w nią uderzył w zeszłym miesiącu i tak leży"....


Zwiedzamy jedyny dom, który zachował się od czasów niewolników. Wygląda dość znajomo....
Czyżby technologia budowlana była podobna w Zachodniej Afryce i na środkowym Mazowszu?



Fascynujące jest to, że co dwa zdania padają z ust przewodnika pytania:
- podoba się wam?
- jesteście szczęśliwi?
Nie wiem, czy to do końca najlepszy moment, żeby pytać nas o takie rzeczy - mamy być zadowoleni z tego, że byli tu niewolnicy? czy że ich już nie ma? ma nam się podobać kupa gruzu, świadcząca o dawnej świetności miasta, czerpiącego swe zyski z niewolniczej pracy? Chyba jestem nazbyt skomplikowana, bo człowiek po prostu chce wiedzieć, czy jesteśmy zadowoleni z wycieczki. A i owszem, z wycieczki jesteśmy zadowoleni.
Wyspa Janjanbureh, po drugiej stronie połączona jest z lądem za pomocą nowo wybudowanego mostu - Mamadou pokazuje nam go z widoczną dumą - to znak, że Gambia się rozwija.



Nie zdążymy, niestety, odwiedzić rodzinnej wioski Mamadou oraz jego mamy, a bardzo na to liczyliśmy. Przynajmniej przekażemy resztę prezentów dla jego sióstr, braci i ich dzieci. Robi się już na tyle późno, że po kolejnym ulicznym posiłku (Panowie dostają swoje mięso), ruszamy wprost przed siebie, do Somy, gdzie zanocujemy. Posiłek jemy w miasteczku, w którym kilka lat pracował Mamadou -  mieszkańcy serdecznie go pozdrawiają, każdy chce zamienić z nim choć kilka słów.
Kozina nie zyskuje takiego aplauzu, jak spożyte rano śniadanie....


Jesteśmy w połowie drogi do Somy, kiedy zapada zmrok. Patrole mundurowe wciąż obecne. Mamadou już nawet nie prowadzi życia towarzyskiego z "kolegami po fachu", Dymitr, jako kierowca wciąż odpowiada na te same pytania. Kierowca bowiem traktowany jest przez służby jako zarządzający wycieczką lub pasażerami. To on odpowiada za to, kogo i dokąd przewozi, więc to z nim mundurowi toczą dysputy.
Trochę się denerwuję, bo jedziemy przez dość gęsto zaludnione tereny - co chwilę mijamy wioski, których spóźnieni mieszkańcy wracają do domów. Na szczęście, większość z nich jest wyposażona w latarki, niemniej jednak łatwo o wypadek, kiedy na drogę wybiegnie choćby zwierzę. Jedziemy powoli, oczy mamy szeroko otwarte. Piękne jest to, że ludzie w wioskach żyją nadal zgodnie z rytmem dnia i nocy. Wstają rano, razem ze słońcem, pracują do takiej godziny, żeby móc w spokoju wrócić do domów przed nocą. Kiedy jedziemy przez kolejne wioski, widzimy jak stopniowo błyska w nich coraz mniej świateł - Gambia układa się do snu....
Docieramy do Somy około 21. Nie mieliśmy w planach nocowania w hotelu, tym bardziej, że ja i Ismena zdecydowanie wolimy nocleg w naszym przytulnym busiku, niż nieznanym łóżku, ale jest już późno, Mamadou nalega, żebyśmy zatrzymali się w hotelu. Bez problemu znajdujemy dogodne miejsce - Soma to miasteczko w pobliżu granicy z Senegalem, na skrzyżowaniu gambijskich dróg od Atlantyku, w głąb kraju i z południa na północ. Przed rozstaniem, rozmawiamy jeszcze o z Mamadou o życiu tutejszych ludzi. Opowiada, że wiele się zmieniło w ostatnich latach - jest powszechniejszy dostęp do szkolnictwa i lekarzy, że nie ma już żółtej febry a malarię łatwo wyleczyć. Jeszcze kilkanaście lat temu choroby te dziesiątkowały ludność, szczególnie w wioskach. Mówi, że jego mama musiała sprzedać krowę, żeby on mógł pójść do szkoły. Teraz, dzięki zdobytemu wykształceniu, będzie mógł zbudować dom dla siebie i mamy, pomaga też swojemu rodzeństwu. Dzielimy się arbuzem,  smacznie podsumowując bardzo ciekawie spędzony dzień.


Ostatnia noc poza kempingiem...ostatnia noc w podróży...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz