"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Na południe, na północ


Grupa z białego busa odjechała na południe. Niestety, ach niestety, nie będzie relacji z Gwinei Bissau, ponieważ mnie tam jeszcze nie zagnało. JESZCZE - podkreślam. A pisać nie będę o miejscach, w których nie byłam. Może uda się zdobyć kilka zdjęć z "Białej" części wyprawy...

Tymczasem - nieco zmarznięci (!!!) - wstajemy bladym świtem, bo tuż po ósmej rano, zbieramy się żwawo, żegnamy ze wszystkimi znajomymi: Marcusem z Niemiec, Francisem z Ghany (przekazujemy mu zabawki, ubrania i przybory szkolne dla młodszego rodzeństwa, które poznaliśmy poprzedniego dnia w wiosce rybackiej). Przy tankowaniu wody, miejscowy pracownik kempingu ostrzega nas, że woda nadaje się wyłącznie do mycia - spożywać mogą ją tylko tubylcy, przyjezdnym szkodzi. Świadomość najważniejsza.
 O 10.30, po łzawym pożegnaniu z Orzeszkiem (szczególnie żałośnie rozpacza Ismena), ruszamy ku północy. Najpierw przez Oussouye i Ziguinchor, potem wprost ku granicy z Gambią.
Trzy obrazki z Ziguinchor.
1. Docieramy do miasta około południa - młodzież akurat wysypuje się z rozlicznych szkół na przerwę obiadową. Obserwujemy mnogość mundurków, różnorodność dziewczęcych fryzur. Jest bardzo kolorowo i żywiołowo. Dziewczyny od najmłodszych lat są uczone wyczyniania ze swoimi włosami niesamowitych rzeczy - kilkulatki mają je zaplatane w finezyjne malutkie warkoczyki, ale nastolatki zaczynają zabawę z dosztukowywaniem włosów. Raz mieliśmy możliwość obserwacji fryzjerki przy pracy: własne włosy klientki pozostają splecione w warkoczyki przy samej głowie, jak u małej dziewczynki. Do tej naturalnej fryzury DOSZYWANE są włosy w najróżniejszych kolorach i "fasonach" - najczęściej proste, długie, czarne lub brązowe, ale - naprawdę - szczególnie tu, w Ziguinchor - nie ma takiego koloru czy kształtu, którego sprytna fryzjerka nie wyczarowałaby na głowie młodej elegantki.

foto by Mirek

2. Podczas tankowania, na stacji panuje "lekkie" zamieszanie. Jedni stoją na środku, inni pchają jakieś zdezelowane auto, nieliczni próbują nalać paliwo do baku...Hałas, pokrzykiwania i ogólny rozgardiasz. W tym chaosie, Gilbert niemal zostaje rozjechany przez cofającego busem Dymitra. Na szczęście udaje mu się odskoczyć, ale są skutki uboczne stresującej sytuacji - nasz syn zaczyna porozumiewać się z miejscowymi w języku francuskim. Ciekawy sposób edukacji, n'est-ce pas?
 3. Przed mostem na rzece Casamance, stoją dwa patrole policyjno - żandarmeryjne. Zatrzymujemy się przed pierwszym z nich: kontrola, pytania jak się czujemy i dokąd zmierzamy - standard. Nie więcej, niż 300 metrów dalej - następna bariera na drodze, zwiastująca kolejny punkt kontrolny. Zatrzymujemy się, jak zwykle - nie można się nie zatrzymać, choćby miejsce wokół bariery wyglądało na opustoszałe - jak tym razem. Stoimy pewnie ze dwie minuty, nikt do nas nie podchodzi - uznajemy, że ktoś był nadgorliwy i postawił dwa znaki drogowe dla jednej kontroli - tej, którą już przeszliśmy. Odjeżdżamy powoli, rozglądając się, czy aby na pewno mamy rację. Nikt nas nie goni ani na nas nie macha, przejeżdżamy więc przez most, znowu podziwiając pracowników podczas remontu. Tuż za mostem zatrzymuje nas żandarm, z pretensjami: dlaczegóż to nie zatrzymaliśmy się do kontroli? Każe nam bezwzględnie zawracać. Znów pokonujemy most, pozdrawiając robotników.
Obok budki strażniczej (chwiejna rudera sklecona z desek i niedbale przykryta blachą), Dymitr zatrzymuje busa, zostawiając nas w środku. Sam idzie dyskutować z żandarmem. Panów jest kilku, w tym dwóch pełniących funkcje, jeden ważniejszy (widać, bo ma w miarę kompletne umundurowanie i siedzi podczas rozmowy). Młodszy rangą zdaje relację: "przejechał i nie zatrzymał się w punkcie kontrolnym". Starszy rangą siedzi i milczy dłuższą chwilę. W końcu bez słowa wyciąga banknot o sporym nominale i pokazuje Dymitrowi, że taki będzie koszt naszej niesubordynacji. Dymitr, zupełnie niezrażony, odpowiada (po angielsku), że po pierwsze: zatrzymał się przy znaku i czekał, tylko nikogo nie było na posterunku (należy dodać, że buda posterunku jest po lewej stronie drogi, jadąc w przeciwnym kierunku, poruszaliśmy się stroną prawą - panowie mundurowi tutaj nie są zbyt skwapliwi w podchodzeniu do kontrolowanego pojazdu: to oni są tu ważni, nie kierowcy!), po drugie: poprosi o taryfikator mandatów. Żandarmi najpierw udają, że rozmawiają wyłącznie po francusku, ale kiedy dociera do nich, że z tym delikwentem w ten sposób nie wygrają, nagle przypominają sobie, że jednak rozumieją angielski.  Pozostają jednak w osłupieniu, tu nikt z nimi nie dyskutuje - służby mundurowe dyktują cenniki oraz to, kto w ogóle pojedzie dalej, kto zostanie. Po kilkuminutowym milczeniu kwota "mandatu" zostaje obniżona: "oddaj mi swoje buty" - mówi żandarm. Dymitr traktuje tę propozycję jako żart. "No to chociaż czapkę albo okulary" - pada polecenie. Wyraźnie, pan żandarm próbuje się targować....W czasie naszego postoju, podjeżdża do posterunku kilka samochodów, których kierowcy posłusznie wyciągają banknoty i odjeżdżają w swoją stronę. Tak działają służby senegalskie, z czym nie zgadza się  Dymitr - gdyby tak każdy dociekał, za co właściwie opłata jest pobierana, żandarmom, policjantom i żołnierzom znudziłoby się nagabywanie o pieniądze.W końcu Dymitr traci cierpliwość, bo szkoda mu czasu, spędzonego tutaj - moglibyśmy być już kilkanaście kilometrów dalej.  Nie da się też ukryć, że ma świadomość błyskawicznego nagrzewania się busa na postoju, co upodabnia  nas do zapuszkowanych sardynek. Proponuje żandarmowi dwa rozwiązania: wypisanie mandatu na kartce, z którą osobiście  pojedzie do jego zwierzchnika, potwierdzić zgodność z taryfikatorem, albo puszczenie nas bez żadnych konsekwencji. Po kolejnych paru minutach ciężkiego milczenia, żandarm pogardliwie macha ręką: "jedź, jedź!" - i puszcza nas wolno.
Tuż za mostem zatrzymujemy się na postój tzw. "fizjologiczny" - wygląda na to, że krokodyli nie ma w pobliżu, ale przekonuję się, że nie należy wierzyć własnym oczom: to, co wygląda na idealnie wyschnięte błoto, pozostałe po rozlewisku z pory deszczowej, w istocie nie jest tak bardzo wyschnięte - mało brakuje, a moje buty pozostałyby w poniższym miejscu na wieki:


 

Jakoś udaje mi  się oswobodzić, tylko przed wejściem do busa, muszę zdjąć obuwie i postawić  je na folii, żeby nie pozostawić błotnistej mazi na podłodze. Do następnego postoju mają wyschnąć na tyle, żeby dało się je oskrobać....
Niestety, następny postój ma miejsce kilka kilometrów dalej - mamy małą awarię: nasza rura wydechowa postanawia wlec się za nami, zamiast pozostawać podczepiona do podwozia. Dymitr razem z Gilbertem wymyślają naprędce jakiś patent, który pozwala nam jechać dalej.

Droga jest dość malownicza (i ma równy asfalt!):



System szkolnictwa w Senegalu jest oparty na francuskich wzorcach: uczniowie są w szkole do południa, potem mają przerwę, podczas której najczęściej wracają do domu - po południu wracają ponownie do szkoły. Dzięki temu, jadąc przez miasteczka, dwa razy w ciągu dnia mamy możliwość obserwowania kolorowego pochodu dzieciaków w różnym wieku i w różnych mundurkach: raz około 11.30 (to widzieliśmy w Ziguinchor), drugi raz około 15.00. Nie każda wioska, naturalnie, ma swoją szkołę, więc często młodzież ma do pokonania spore trasy. Nie da się też ukryć, że nie wszystkie dzieci mają możliwość chodzenia do szkoły...
Jedna z przydrożnych szkół po przerwie, dzieciaki wracają z domów na popołudniowe zajęcia:




Kiedy jesteśmy już poważnie głodni, a żadnej knajpki nie znajdujemy ani w Bignona, ani w Bounkiling, zjeżdżamy z drogi głównej, rozkładamy nasz sprzęt polowy i pożywiamy się poczciwą zupką chińską.






Im dalej na północny - wschód, tym mniej zieleni, zaczynają pojawiać się lasy baobabów. No i przydrożne wioski są zupełnie inne, niż na południu - bardziej "afrykańskie".








 Niekiedy wieje grozą, gdy mijamy wraki samochodów, których kierowcy nie zachowali należytej ostrożności...

 

....szczególnie, że w pobliżu widać  przyglądające się sępy.




Drogą - jak wszędzie tutaj - maszerują stada krów...



....albo stada małp, jednak te drugie dużo trudniej sfotografować - brak im bydlęcej dostojności.

 Nie powiem, że nagle zaczynam być zakochana w Afryce. Ale po "załamaniu", podczas pierwszej wizyty w Zigiunchor, kilka dni temu, zaczynam ją postrzegać zupełnie inaczej. Tak, jest tu mnóstwo śmieci (dzięki ci, Europo, za przywleczenie torebek foliowych!), jest nagabywanie na każdym kroku (dzięki Wam, Europejczycy, za przyzwyczajenie Afrykańczyków do tego, że turysta jest chodzącym bankomatem, rozdającym prezenty!), są paskudne miasta (dzięki Wam, Europejczycy, za pokazanie miejscowym, że życie w wioskach jest mniej godne, niż życie w miastach), ale zaczynam odczuwać czystą przyjemność z podróżowania, z pokonywania drogi, z obserwacji. Drzewa są piękne, ludzie są piękni, odmienność jest piękna - i wcale nie taka groźna, jak wydawało się jeszcze kilka dni temu. Gdyby nie te odpady cywilizacyjne, byłoby cudownie.

 Kolejni policjanci i żandarmi - nawet już nie liczymy patroli, należy przyjąć, że co kilkanaście kilometrów musimy zatrzymać się do kontroli. Jeden z oficerów wmawia nam usilnie, że przekroczyliśmy prędkość. Co ciekawe, nie posiada radaru ani żadnego innego sprzętu, którym miałby tę prędkość nam zmierzyć. "Widziałem, że przekroczyliście!" - mówi. I znowu dyskusja, usiłowanie wyciągnięcia od nas pieniędzy, albo chociaż prezentu. Jesteśmy twardzi, nie dajemy służbom żadnych "cadeaux". Inny mundurowy, w innym miejscu pyta nas z zaciekawieniem - jak sobie radzimy we francuskojęzycznym Senegalu, posługując się wyłącznie językiem angielskim. Cóż - jak widać - nie najgorzej sobie radzimy.

Około 17.00 docieramy do granicy Senegalu z Gambią.
 Po stronie senegalskiej - stada dzieci, najpierw usiłujące coś sprzedać (najczęściej owoce i orzeszki), potem czekające na prezenty od nas, w końcu - po prostu - przyglądające nam się z zaciekawieniem. Dymitr - jak zwykle - załatwia formalności. My zostajemy w busie, w ciągu kilku sekund dokumentnie oblepionym przez maluchy w różnym wieku.
Po stronie gambijskiej - powtórka z rozrywki, tylko dzieci anglojęzyczne. Da się porozmawiać, wychodząc poza standardowe pytania: "skąd jesteś-jak się nazywasz-ile masz lat?"
W przygranicznym miasteczku Soma, czeka nas niespodzianka. Jeden z oficerów służb granicznych nagle uśmiecha się szeroko do Dymitra i wykrzykuje: "I know you! I know you!". Panowie spotkali się przy innym przejściu granicznym, podczas zeszłorocznej wyprawy. Ten oficer, Mamadou, pomógł Ekipie zmierzającej do Banjul (i dość śpieszącej się na samolot), wsiąść na prom bez stania w kolejce ciężarówek - do tego, w odróżnieniu od powszechnego na tym terenie zwyczaju - nie chciał za to żadnego wynagrodzenia - stwierdził, że zrobił to z wrodzonej uprzejmości. Niespotykane! Wymieniamy się telefonami i obiecujemy zadzwonić, kiedy będziemy wracać z Dakaru do Banjul - może uda się zjeść razem obiad? Świat jest jednak mały!
Tymczasem jedziemy dalej - kończy się asfalt, wszędzie zaczyna wciskać się czerwony drogowy pył. Dość nierówna droga....

Słońce zaczyna zachodzić, kiedy dojeżdżamy do przeprawy promowej na rzece Gambia. Nieco strasznie.








Jednak nie ma wyjścia: trzeba się przeprawić na drugą stronę.... Pocieszam się tym, że nie jesteśmy jedynymi pasażerami, że promem podróżują większe od naszego pojazdy, że do przepłynięcia jest naprawdę niewielki odcinek....



Mimo to, kupa zardzewiałego żelastwa nie wzbudza zaufania....
Na szczęście, przez całą drogę, zabawia nas rozmową jeden z członków załogi: opowiada, że w rzece bytuje mnóstwo krokodyli i hipopotamów (piękna perspektywa, w razie zatonięcia promu...). Jest dobra strona tej rozmowy: dowiadujemy się o pobliskim parku narodowym - od razu wpisujemy go do naszego planu na najbliższe dni.




Rzeka Gambia - trzeba przyznać - wygląda imponująco, mimo tego, że jesteśmy ponad sto kilometrów od jej ujścia, gdzie naprawdę tworzy szerokie rozlewisko.



Kiedy zjeżdżamy z promu, jest już całkiem ciemno. Sytuacji nie poprawia fakt, że droga jest nadal pylista - kurz unosi się wszędzie, sprawiając, że niewiele widać. Niewiele - poza ogromną kolejką samochodów, głównie ciężarówek, oczekujących na przeprawę.  Na szczęście do miasteczka Farafenni nie jest daleko - mijamy bazę wojskową i wjeżdżamy na tereny zabudowane i - mimo ciemności - prowadzące ożywioną działalność handlową. Dzięki pomocy żołnierza (mówi jak Sid Leniwiec z "Epoki lodowcowej"), którego pytamy o hotel, znajdujemy zajazd, w którym są wolne miejsca. Co prawda nasz samochód nie mieści się na podwórku, ale bardzo miła obsługa podejmuje nas kolacją - kurczakiem z warzywami. Zjadamy na podwórku: jest na tyle ciemno, że nie do końca widzimy poszczególne składniki posiłku. Smakowo rozróżniamy kurczaka, frytki, makaron i jakieś warzywa. Dzielimy się między sobą tak, żeby każdy miał na talerzu to, co lubi najbardziej: panowie dostają mięso, Ismena frytki i makaron, ja warzywa. Bardzo nam smakuje.
Wydawać by się mogło, że czeka nas już tylko spokojny sen....ale nie! nie w Afryce!
Najpierw, po kolacji, czekamy z arbuzem na naszego żołnierza - "Sida". Zjawia się bardzo późno, kiedy już jesteśmy w łóżkach - nie udaje się pogadać, bo jesteśmy jednak zmęczeni po całodziennej podróży. Szkoda, liczyliśmy na afrykańsko-wojskowe opowieści. Ciekawe jest to, że czasem bywa tak, że spotkani w drodze ludzie pozostają w naszych wspomnieniach na długo, niezależnie od tego, ile czasu z nimi spędziliśmy.

Pokoje mamy dwa - w jednym lokuje się młodzież, w drugim dorośli. "Matko mila!" - jak mawia nasz znajomy Chorwat - po stokroć wolałabym nocować w busie! Moskitiery są, łazienki są, woda jest. Tylko wszystko w afrykańskim standardzie: moskitiery zakurzone (ale i tak lepsze, niż te w Ziguinchor), łazienki wybrakowane: np. bez desek sedesowych i jakichkolwiek wieszaków czy półek, woda chłodna, pościel....no cóż...pościel zdejmujemy od razu, a łóżka przykrywamy naszymi prześcieradłami. Mimo to, wciąż zastanawiam się, czy COŚ nie bytuje w materacach. Albo nie wyłoni się z kąta, marnie oświetlonego smętną żarówką. Niechcący - zamiast wyłączyć światło, naciskam przycisk klimatyzacji. Z rzężącego urządzenia wysypują się czarne bobki, przypominające odchody szczura...Wezwana pani obsługująca mówi - uspokajająco - "it is lizard". Szkoda, że mamy zbiorowy zanik pamięci i nie potrafimy sobie przypomnieć, co to jest LIZARD. No nic, pani obiecuje nam rano pokazać LIZARDA, tymczasem musimy z nim spać. Ważne, że mamy zapewnienie, że nie jest on groźny ani jadowity. Kiedy już leżymy w łóżku, a LIZARD beztrosko buszuje w naszej klimatyzacji, doznaję oświecenia: JASZCZURKA! Lizard to jaszczurka. W życiu bym nie wpadła na to, że odchody jaszczurki wyglądają identycznie, jak szczura....w życiu bym nie wpadła na to, że jaszczurka potrafi wydawać z siebie takie dźwięki.....Może w Farafenni mają INNE jaszczurki?
Do snu kołysze nas wesołe popiskiwanie z klimatyzacji. Nie będzie to spokojna noc.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz