Wyruszamy z samego rana, bo program jest napięty - najpierw przystań rybacka w Kayar, potem Różowe Jezioro, w końcu przemknięcie się w pobliżu wielkomiejskiego gwaru stolicy.
Droga z Mbour do Kayar to kilkadziesiąt kilometrów. Najpierw wygodną szosą międzymiastową, potem ledwie utwardzoną drogą ku oceanowi.
Kayar - miejsce polecane przez Jean-Paula.
Rzeczywiście - widok kolorowych łodzi, aż po horyzont - robi duże wrażenie.
(zapach również...)
Tysiące ludzi - rybaków, handlarzy, kupujących...Praca wre, nikt nie ma chwili do stracenia - łódki przypływają, rozładowują towar, odpływają znowu.
Ryby są wyrzucane do misek, skrzynek - albo wprost na piasek. Niektóre oprawia się na miejscu, większość jednak sprzedaje w całości.
Pomiędzy łodziami kręci się mnóstwo dzieci w różnym wieku - jedne sprawiają wrażenie bawiących się, inne - wyraźnie biorą udział w pracy: układają ryby, segregują, przenoszą.
Dwa interesujące zdarzenia:
1. w pewnym momencie z wozu, ciągniętego przez konie, spada worek, rozsypuje się po plaży coś białego - sól - myślimy - do konserwowania ryb. Człowiek-w-Czerwonej-Koszulce, który ruszył na pomoc, po powrocie zaciera ręce: "zimno!" - mówi. Zaciekawiona pytam, dlaczego zimno? czy to nie sól się rozsypała? Ano nie sól, tylko lód - przewożą go w workach z pobliskiej fabryki lodu. Wszystko jest świetnie pomyślane i zorganizowane tak, aby tylko ryby trafiły w jak najlepszym stanie do odbiorców.
2. człowiek, powożący wózkiem konnym, zaczyna wyczyniać dziwne akrobacje ze swoim zwierzakiem - wyraźnie chce skłonić przerażonego konika do rzucenia się w fale oceanu. Konik - naturalnie - protestuje, staje dęba, zapiera się nogami: boi się ogromu wody. Nie bardzo rozumiemy, o co chodzi właścicielowi pracującego zwierzaka i co chce osiągnąć. W końcu człowiek zaprzestaje parcia w głębszą wodę i na płyciźnie dokładnie myje wózek i konia - a więc taki był cel!
Krajobraz w okolicy Kayar jest nieco odmienny od tego, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Po obydwu stronach ciągną się pola uprawne - równiutkie, uporządkowane, zielone. To zasługa zbiorników wodnych, których z drogi nie widać, ale odnajdujemy je na mapie satelitarnej.
Wkrótce przejeżdżamy obok bazaru, na którym sprzedawane są płody rolne z tychże pól. Takiej różnorodności warzyw na straganach nie widzieliśmy do tej pory na afrykańskich targowiskach.
Po kilkudziesięciominutowym kluczeniu po wioskach - nie chcemy wyjeżdżać na drogę główną, więc z pomocą nawigacji jedziemy na skróty - docieramy do Różowego Jeziora (Lac Rose, Jezioro Retba).
Robi wrażenie, chociaż jego barwa zależy od ilości i intensywności promieni słonecznych i - w dniu naszej wycieczki - nie jest aż tak różowa, jak można zobaczyć na niektórych zdjęciach.
Uważa się, że za różowy kolor odpowiedzialne są mikroorganizmy oraz duża koncentracja minerałów w okolicznych glebach, głównie związków chloru i soli mineralnych. Przez to, że jezioro powstało z odcięcia przez nanoszony piasek oceanicznej zatoczki ze słoną wodą, następowało ciągłe parowanie wody, generujące wzrost zasolenia, aż do dzisiejszego poziomu (ok.38%).
Bus prezentuje się malowniczo na tle kopców, usypanych z wydobytej soli oraz słonej drogi.
Na horyzoncie widać wioskę - jej mieszkańcy zajmują się wydobywaniem soli z dna jeziora. Od lat proces ten jest taki sam: rozpoczyna się od wyłowienia z dna jeziora słonego szlamu, który jest przewożony na brzeg, gdzie sól jest płukana i suszona na słońcu. Po wysuszeniu sól tworzy zbitą skorupę, która musi zostać pokruszona. Ostatecznie gotowa do sprzedaży sól usypywana jest w małe kopce.
Jak się okazuje, miejscowi zajmują się nie tylko wydobywaniem soli - czerpią również korzyści z ruchu turystycznego, oferując wszelkiego rodzaju pamiątki. Wystarczy, że zatrzymujemy się na chwilę, w celu zrobienia zdjęć, nie wiadomo skąd pojawiają się handlujący obrazkami, wisiorkami i innymi "hendmejdami". Mamy mocne postanowienie niekupowania niczego, ale Dymitr wpada na lepszy pomysł: handel wymienny. Mamy wszak długopisy (zawsze pożądane), koszulki, notesy - towar w sam raz na wymianę. Dokonujemy satysfakcjonujących transakcji i stajemy się posiadaczami obrazków i bransoletek.
W pobliżu jeziora, usytuowane są liczne kempingi - kiedyś znajdowała się tu meta rajdu Paryż-Dakar. Ten, do którego zjeżdżamy na obiad nazywa się "Chez Salim" i jest wypielęgnowany do ostatniego skrawka. Zastanawiam się, jak TAKA trawa mogła wyrosnąć na TAKIM piasku....
Kilka zdjęć z kempingu:
W restauracji Dymitr zostaje rozpoznany przez Człowieka Parzącego Herbatę. Niesamowite, że spośród tysięcy turystów, którzy przewinęli się przez progi tego przybytku w ciągu minionego roku, w pamięci wiekowego Tuarega zachował się właśnie Dymitr. Ciekawe, że nie jest on pierwszym, ani nie ostatnim, który na widok Dymitra wykrzykuje: "I know you!" i śpieszy nam z pomocą. Tutaj dostajemy gratisową herbatę w nielimitowanej ilości, co - w związku z moimi przypadłościami żołądkowymi (chyba jednak wczoraj zgrzeszyłam obżarstwem....) - jest błogosławieństwem. Obiad składa się z ryżu/ frytek, jakiegoś mięsa i fasolki. Wygląda imponująco, ale ja w ogóle nie jestem zainteresowana tym tematem, z racji pokuty za wieczorne rozpasanie. Reszta rodziny pochłania wszystko w tempie ekspresowym.
Młodzież łapczywie korzysta z rzadkiej możliwości pobuszowania w internecie (dowiadujemy się, między innymi, że nasz Prezydent zgolił wąsy - ale NEWS!!!).
Ismena dołącza do muzykujących bębniarzy. W tle malunki naścienne wykonane przez miejscowych oraz podpisy wykonane przez turystów.
My również zostawiamy pamiątkowe autografy na ścianie - tuż obok uczestników poprzedniej Wyprawy.
W pobliżu kempingu, tuż za basenem, bytują wielbłądy.
Zawieramy z nimi bliższą znajomość, ale na przejażdżkę jakoś nie ma chętnych, każdy ma swoje ważne powody (nikt się nie boi, o nie, nie!).
Podczas kiedy my obłaskawiamy wielbłądy, Ismena wypoczywa na hamaku.
Do Dakaru ruszamy znowu bocznymi drogami, żeby jak najpóźniej trafić na drogę główną - jak się obawiamy - dość zatłoczoną. I świetna to decyzja, bo mamy okazję pooglądać podmiejskie osiedla w różnym stadium budowy, wraz z ich mieszkańcami. Rozrasta się Dakar na wszystkie strony...
W jednym miejscu droga nagle się kończy - ot tak, po prostu. Zawracamy i wkrótce - niestety - wyjeżdżamy na ulicę główną - zatłoczoną, pełną chaotycznie poruszających się pojazdów.
Jedziemy spokojnie, obserwując i szukając tabliczki z napisem "Dakar". Nadal nie mamy zamiaru przeciskać się ku centrum miasta.
Miasto. Pierwsze, od początku naszej podróży. Bardziej miejskie, niż Ziguinchor.
Są blokowiska, jest jakaś infrastruktura, są nawet dzielnice zupełnie wyglądające, jak w europejskich miastach. Ciągle nie ma tabliczki z nazwą.
Mimo wszystko, nadal twierdzę, że Afryce lepiej pasuje zabudowa tradycyjna. Miasta na Czarnym Lądzie stanowią dysonans.
Skoro już wjechaliśmy w miasto, a nie udało nam się namierzyć tabliczki z jego nazwą, zmierzamy ku najbardziej na zachód wysuniętemu punktowi Afryki. Nie jest to, jak się powszechnie zwykło uważać, Zielony Przylądek, ale Przylądek Aldi.
W najbardziej zachodnim punkcie, nasza nawigacja wskazuje 14 stopni 44 minuty szerokości geograficznej północnej i 17 stopni 31 minut długości geograficznej zachodniej. Udało się!
Jest godzina 17.50. Rozpoczynamy akcję "Powrót do Mbour".
Nie jest łatwo....
Zdjęcia tego nie oddają, ale CHAOS przy tym, co się tu dzieje, jest szczytem uporządkowania. Samochody jadą zgodnie z własnymi zasadami - kierunkowskazów używa się z nonszalancją, równą chyba tylko używaniu klaksonów. Na ulicy można spodziewać się wszystkiego: przystanku autobusowo-towarowego na środkowym pasie, pieszych pokonujących drogę w najbardziej ruchliwym miejscu, kierowców, jadących wszystkimi pasami jednocześnie...
Najbardziej zadziwiają jednak targowiska, ponieważ w tym szaleństwie jest metoda: w jednym miejscu gromadzą się handlujący warzywami, nieco dalej - owocami, targ mięsny jest gdzie indziej, niż targ z nabiałem, zaś sprzedawcy sprzętu agd rozlokowani są gdzie indziej, niż sprzedający materiały.
Poniżej - targ bydlęcy. Wciąż jesteśmy nieopodal centrum Dakaru....
Fascynujące jest to, że ludzie się w tym chaosie nie gubią i całkiem nieźle funkcjonują: stragany i targowiska na poboczach prowadzą ożywioną działalność, ale kwitnie i handel obnośny, pomiędzy jadącymi samochodami. Człowiek wracający z miasta do domu, może - nie wysiadając z auta - zrobić wszelkie zakupy, całkiem konkretne zakupy - dodam. Widzimy handlarzy: pomarańczami, maszynkami do mięsa, chlebem, serkiem topionym, maszynkami do golenia, żelazkami, różnymi materiałami ubraniowymi, skarpetkami, kartami telefonicznymi.....listę mogłabym kontynuować w nieskończoność.
Zwierzęta hodowlane są - oczywiście - wszędzie, nie tylko na terenie przeznaczonych dla nich placów. I tak, mijamy kozy, które urządzają sobie plac zabaw na parkingu - kilka skubie trawę obok samochodów, dwie wskakują na maskę peugeota, trzy kolejne sprawiają wrażenie bawiących się na jego dachu w zabawę pt: "która skoczy wyżej i zrobi więcej wgnieceń, czterema kopytkami na raz, drogie panie!". Przy czym samochód nie sprawia wcale wrażenia porzuconego przez właściciela wraku....Widzimy też owce - świeżo zakupione, bo ze spętanymi nogami - prowadzone przez hodowcę za tylne odnóża i pakowane do osobowego samochodu, widzimy też takie, jadące na wózku zaprzężonym w konia ("o, owca na koniu!"). Brakuje tylko niewielkiego stadka zapakowanego na dach, co bywa częstym obrazkiem w tym regionie.
Nasz muczący sygnał dźwiękowy w busie jest tu jak najbardziej na miejscu.....
O 18.40, ponad godzinę po obraniu kierunku: "wyjazd z Dakaru", zapisuję w notatniku: "jesteśmy na wylotówce". Niestety, nie do końca jest to prawda. Po zjechaniu z ronda okazuje się bowiem, że czeka nas przejazd przez kolejny bazar uliczny....Dopiero godzinę później rzeczywiście opuszczamy stolicę. Nie świadczy o tym, bynajmniej, żaden znak drogowy, nie udaję się więc ostatecznie zrobić zaplanowanej fotki "na dowód".
Niewątpliwie, kierowcy należą się brawa i gratulacje - ja w połowie drogi bym wysiadła i uciekła z wrzaskiem, pozostawiając busa wraz z pasażerami.
Jest już zupełnie ciemno, kiedy jedziemy równą drogą ku Mbour. Mieliśmy nie jeździć po zmroku w Afryce, ale tę drogę pokonywaliśmy już dwukrotnie, wydaje się dość cywilizowana.
Do hotelu docieramy przed 21. Po drodze wstępujemy do przydrożnego baru, gdzie Gilbertowi udaje się spełnić kulinarne marzenie: zjeść fatayę w miejscu jej pochodzenia. Różni się znacznie od tej, którą znamy z naszej ulubionej senegalskiej knajpki.
http://cafebaobab.pl/
Tutaj nie jest przekąskowym pierożkiem, ale całkiem sporym i sycącym daniem.
Przed ostatnią luksusową nocą, ustalamy trasę powrotu do Banjul. Czeka nas co najmniej jeden nocleg w drodze, prawdopodobnie znowu w Farafenni. Porzucamy ostatecznie pomysł powrotu inną trasą, przez Barrę, chcemy poszwendać się po Gambii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz