Wstajemy o poranku, nie do końca wyspani (nasłuchiwanie, czy aby coś nie podpełza, albo się nie skrada....), rozglądamy się za produktami na śniadanie. Idę z Ismeną do "sklepu". Miły pan siedzi w budce, między nim a nami rozpięta jest siatka - nie do końca wiemy, jaki jest asortyment jego sklepiku, bo na półkach królują jakieś szare pudła. Pytamy o bagietki. Są. Pytamy o makaron. Jest. Pytamy o zapałki - są. Wszystko jest! Aż się boję zapytać o masło, ale w końcu zdobywam się na odwagę: jest i masło!
Śniadanie zjadamy więc królewskie - a że identyczne, jak wczoraj, przedwczoraj i trzy dni temu? Nie szkodzi! Makaron zostaje na ewentualny obiad. Młodzież próbuje miejscowego napoju o kolorze zbliżonym do coli. Rzadkie obrzydlistwo. Dymitr stwierdza, że pachnie jak kwas chlebowy i dziwi się, że Młodziezy nie smakuje...
Posiłek jemy na terenie gościnnego hoteliku, przy otwartej bramie - miasteczko, budzi się do życia, ciekawskie dzieciaki zaglądają do nas, niektóre zagadują. Najodważniejsza kilkuletnia dziewczynka podchodzi bliżej - rozmawiamy z nią chwilę - lubi chodzić do szkoły i chętnie się uczy. Cieszymy się, że - przynajmniej w Gambii - możemy porozumiewać się z ludźmi bez językowych łamańców. Że też Francuzi zagarnęli aż tyle ziem afrykańskich i przerobili na swoją modłę....nie mogli Anglicy postarać się bardziej?
Ruszamy w drogę. Granicę gambijską przekraczamy błyskawicznie, gorzej rozmawia się ze służbami senegalskimi - w sumie spędzamy tam godzinę. Oczywiście - gromady dzieciaków, poprzylepiane do busa - na obydwu granicach.
Obserwujemy nie tylko zmieniający się krajobraz - wśród suchych traw pojawiają się pojedyncze zielone krzewy, czasem widać lasy baobabów, natomiast prawie nie ma palm - jednym słowem: sawanna! - ale i nieco inaczej ubranych ludzi: pojawiają się mężczyźni w obszernych strojach Tuaregów, z turbanami na głowie, ubrania kobiece są bardziej strojne niż na południu, świecą od naszytych błyskotek. Zauważamy, że w wielu miejscach, zamiast osiołków, zwierzętami pracującymi są konie.
Asfalt, po krótkim odcinku całkiem dobrej drogi, można określić mianem okresowego. Niby droga jest asfaltowa, ale więcej jest w niej dziur, niż równych odcinków. I nie są to - bynajmniej - małe dziury. Jedzie się - co tu dużo mówić - koszmarnie. Ale za to jaki to nadaje smaczek Wyprawie!
Kolejne miasteczka wyglądają w zasadzie tak samo: bazar, zwierzęta, busiki, ludzie z towarami na głowie lub na wózkach ciągniętych przez osły lub konie. Kaolack wyróżnia się wielkością - jest to naprawdę ogromy i tłoczny bazar, przez który prowadzi droga - właśnie ta - międzynarodowa - którą podążamy, ledwie się przeciskając, pośród ludzi, zwierząt, samochodów. To nie dla mnie, to zupełnie nie dla mnie!
Przed Kaolack pokonujemy rozlewisko rzeki Saloum - białe brzegi świadczą o tym, że wydobywana tu jest sól. Wygląda to dość nietypowo.
Około 16.00 dojeżdżamy wreszcie do Mbour. Na mapie odcinek Farafenni - Mbour wydaje się niezbyt długi, jednak jakość drogi sprawia, że jest on dość męczący, szczególnie dla kierowcy, który musi lawirować pomiędzy dziurami. Przy czym słowo "męczący" nie jest tu użyte w negatywnym znaczeniu - ten rodzaj zmęczenia jest wliczony w Wyprawę i bardzo pożądany.
Różowy meczet robi wrażenie. Poza nim, w mieście nie zauważamy nic interesującego - ot, kolejny afrykański bazar.
Dopiero na przedmieściach, w dzielnicy Sally przeżywamy wstrząs (tylko troje z nas, bo Dymitr już tu był): po kilku dniach jeżdżenia po dziczy, lądujemy w samym środku kurortu dla Europejczyków. Hotele z basenami, zamknięte osiedla domków, strzeżone plaże, restauracje - skąd to wszystko tutaj? Przecież to nie pasuje!Czuję się....dziwnie.
Jean-Paul wita nas w swoim hotelu z otwartymi ramionami. Szczególnie serdecznie wita Dymitra, do którego zapałał sympatią od pierwszego wejrzenia, rok temu. Jean-Paul to Człowiek-Legenda. Podróżnik, przyjazny dla świata i ludzi. Potrafiący przejrzeć każdego (Dymitr twierdzi, że tak go polubił, bo się na nim poznał - po prostu), świetny w rozmowie, niezależnie od narodowości rozmówcy. Namawia nas na skorzystanie z oferty hotelowej, nie kempingowej. Wahamy się (stawiamy na bardziej spartańskie warunki), więc oferuje nam swój prywatny apartament. Przekonuje nas ostatecznie stwierdzeniem, że szczególnie sympatycznych gości chciałbym mieć blisko siebie. W takiej sytuacji nie wypada odmawiać. Poza tym - co tu kryć: jesteśmy trochę przykurzeni przez dwudniową drogę, nie zaszkodzą nam dwa dni w standardzie europejskim - przyda nam się nie tylko prysznic i toaleta, ale i basen, i pranie, i - egzotycznie brzmiąca - perspektywa spania w czystej pościeli.
Na początek obiad. Owoce morza z ratatujem, mięso z ryżem, spaghetti - wszystko przepyszne.
Tak wygląda bar-restauracja pod chmurką:
Potem spacer brzegiem oceanu.
Atlantyk znowu wita nas gościnnymi plażami i kojącym falowaniem.
Miły akcent: nasi Panowie są brani za bliźniaków....
Irytujący akcent: Ismena brana jest za dorosłą. Na tyle dorosłą, że otrzymuje propozycję spaceru przy świetle księżyca.
Niestety: duża ilość europejskich turystów (turystek) generuje podaż wszelkiego rodzaju usług - od wizualnych (znów ćwiczący na plaży panowie, tutaj, osobliwie: biegający - w dużych ilościach, gromadnie lub solo - biegaczy są stada), po kulturalno-handlowe.
Kontrast pomiędzy plażowymi hotelami dla Europejczyków, a ledwie skleconymi domkami tubylców - tuż za płotem tych luksusowych przybytków - dla mnie jest przerażający. Nie byłabym w stanie przyjechać na urlop wyłącznie do takiego miejsca i wypoczywać ze świadomością tego, co dzieje się za drzwiami hotelu, jak żyją tu ludzie. Nie radzę sobie ze świadomością tak jawnej niesprawiedliwości i czuję się zażenowana tym, że korzystam z apartamentu, mimo tego, że potrafię usprawiedliwić to co najmniej kilkoma argumentami (a że to tylko dwie noce, a że to baza wypadowa do zwiedzania, a że przez większość Wyprawy jednak wypoczywamy zupełnie inaczej - że ten hotel to nie cel Podróży - nawet nie etap, ale środek do celu i przerwa w Wyprawie). Cóż: korzystający z dobrodziejstw afrykańskich hoteli w pełnym zakresie ("pojedźmy na urlop do Afryki, tam są takie wspaniałe, luksusowe hotele z basenami, z ochroną, z zamkniętą plażą....") prawdopodobnie też mają swoje wytłumaczenie.
Niestety, ten "raj" (ironii tu używam, bo hotel z palemką na tle zachodzącego słońca nie jest dla mnie wyznacznikiem raju) ma również wady. Po pierwsze: komary. Ani na wilgotnym południu, ani nad rzekami - nigdzie nie były aż tak uciążliwe, jak tutaj. Po drugie: zniknęła czaszka wielbłądzia z frontu naszego busa. Nie wiadomo, czy odpadła w którymś miejscu "cudownej", senegalskiej drogi, czy też komuś zamarzyło się ją ukraść. W każdym razie - zostajemy tylko ze szczęką rekina. Smutne, tym bardziej, że wielbłąd przejechał z Dymitrem przez kawał pustyni i cały Senegal - w tamtą i z powrotem.
Wieczór spędzamy świeżo umyci, przy rodzinnej grze w uno. Pełen relaks. I żadnych LIZARDÓW w nocy. Z komarami damy sobie radę - moskitiery nawet nie noszą śladów kurzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz