"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

środa, 9 stycznia 2013

Przerwa w Wyprawie


"Przerwa w Wyprawie", bo chwilowo, przez dwa dni, będziemy wyruszać z bazy w hotelu na krótkie wycieczki, zamiast poruszać się "trybem cygańskim" - wlokąc za sobą cały dobytek i nocując, gdzie nam wypadnie albo gdzie los pozwoli. "Tryb cygański" jest nam bardzo bliski, jednak doceniając gościnność Jean-Paula, skorzystamy z hotelowej gościny. Nie sposób traktować tych dwóch dni jako elementu Wyprawy, stąd traktowanie ich jako swoistej przerwy.

Śniadanie, niby identyczne, jak od kilku dni nam serwowano, jednak dopieszczone i wymuskane: bagietki podpieczone - jednocześnie miękkie i chrupiące, rogaliki prosto z pieca - rozpływają się w ustach.


Wyruszamy do parku - rezerwatu, gdzie zebrano zwierzęta bytujące niegdyś na terenie Senegalu. Wreszcie otrzymujemy odpowiedź na nurtujące nas pytanie: dlaczegóż to sawanny, które mijaliśmy po drodze, nie wyglądają już tak "sawannowo", jak zapamiętaliśmy to z książek do geografii: drzewa akacjowe o charakterystycznym, parasolkowatym kształcie, z powodu  notorycznego podgryzania dolnych gałęzi przez antylopy i innych roślinożerców. Chodzi o to, że zwierzaki się wyniosły w głąb kontynentu, odkąd na ich tereny zaczęli zjeżdżać turyści. Zwierzęta nie lubią bliskiego towarzystwa ludzi. Także nie ma komu podgryzać gałązek, rosną zdrowo i zatraciły charakterystyczny kształt.
W rezerwacie, z pokładu takiego samochodu:


zobaczymy kilka gatunków antylop, żyrafy, zebry, bawoły, małpy, krokodyle, żółwie, strusie, parę nosorożców oraz niezliczone ilości ptaków.


No to w drogę!


Na początek: jakieś granatowe, błyszczące ptaszysko. Kolor przepiękny. Gatunków nie podejmuję się określać - pasjonaci podczas dwutygodniowej wycieczki do Senegalu i Gambii potrafią odnaleźć 309 przedstawicieli różnych gatunków. Niesamowite! Jeśli ktoś jest zainteresowany zgłębianiem tej tematyki, polecam wątek na specjalistycznym forum:
http://forum.przyroda.org/topics58/ptaki-gambii-i-senegalu-vt11260.htm

U mnie tylko zdjęcia, do tego z daleka:





 I jedyny ptak, którego każdy jest w stanie bez wahania nazwać:




Jako pierwsze ze ssaków witają nas guźce. Wręcz - można powiedzieć - z ukłonami.



Tuż za pierwszym zakrętem, dostrzegamy zebry...




...a zaraz potem żyrafy.








Żyrafy wzbudzają naszą największą sympatię - co prawda nawet w warszawskim zoo można je obejrzeć, ale w środowisku naturalnym, w takiej ilości (nie wiem, czy widać, ale to jest kilka gatunków: różnią się rozkładem cętek), i z takiej odległości - robią niesamowite wrażenie. Piękne są.
Jedna z młodych samiczek jest wyraźnie zaprzyjaźniona ze strusiem.


Główna atrakcja rezerwatu: para nosorożców białych. To największe - po słoniach - zwierzęta lądowe. Rzeczywiście, robią wrażenie, tym bardziej, że samiec leży sobie w poprzek drogi i nie zamierza się ruszyć.



Samica jest nieco skromniejsza - odpoczywa w pobliskich zaroślach, nie wadząc nikomu.



Przy nosorożcach bytują guźce. Pewnie czują się bezpiecznie w ich towarzystwie.


Tuż za nosorożcami  i guźcami - stado małp. To tzw. "małpy czerwone". Nic nie robią sobie z granic, wyznaczonych przez ludzi - skaczą zarówno po płocie, jak i po obydwu jego stronach.





Kilka rzutów oka na krajobraz, sama roślinność, bez zwierząt. Tak inaczej, niż w naszej szerokości geograficznej, nieprawdaż?





Antylopy sprytnie chowają się wśród roślinności, jest to dla nich bardzo łatwe - pnie drzew są dokładnie tego samego koloru i tej samej grubości, co antylopie nogi - natura bardzo mądrze to urządziła.








Wbrew pozorom - królami rezerwatu wcale nie są nosorożce, ale bawoły, czyli samiec-przywódca...

 

 

...i jego stado.



 Na koniec wycieczki: słit-focia rodzinna z baobabem w tle:


Las baobabów na horyzoncie...


...i baobab zwany Słoniem:


Zbliżamy się do mostka....


...im bliżej, tym straszniej....


Przejechaliśmy! (jak wszyscy inni przed nami i pewnie jeszcze wielu po nas).

 Tuż obok mostka daje swoje przedstawienie jaszczurka, na naszych oczach konsumując jakąś nieszczęsną żabę.

 


W zagrodach, pod opieką ludzi, mieszkają w rezerwacie trzy gatunki:

obrażona hiena

 

dostojne żółwie


I....krokodyle. Tutaj są one dokarmiane przez personel, widać nawet resztki jedzenia na brzegu.
Ilość skubańców robi wrażenie, nie powiem.






Dwa gady obok siebie. Na miejscu jaszczurki byłabym jednak ostrożniejsza....


Taką ładniutką roślinność można zaobserwować przy ścieżce:




A na zupełny koniec: niespodzianka - na parkingu, tuż obok naszego busa, buszują małpy. Bez żadnego wstydu, respektu i strachu. Są wszędzie. To inny gatunek, niż te, które widzieliśmy w rezerwacie, chociaż różną się tylko ubarwieniem. Te przewodnik nazywa "małpami zielonymi".

 

Gilbert próbuje odnaleźć wspólny język:


 Ismena próbuje nawiązać kontakt:




Ale dopiero wtedy, kiedy - po zapytaniu pana przewodnika o pozwolenie - częstujemy landrynką tę zasiedlającą traktor, zawiązuje się między nami nić porozumienia. Najpierw próbuje lizać, potem podgryzać, w końcu domyśla się, że najwygodniej będzie ssać - sprytne zwierzątko. Chyba coś "wspomina" swoim pobratymcom, bo po chwili podbiega do nas kilka następnych, wyraźnie zainteresowanych cukierkami. Rzucamy kilka "w tłum" - robi się małe zamieszanie, a małpek przybywa. Chowamy się więc w samochodzie. Wtedy zwierzaki wskakują na dach, wyraźnie próbując się dostać do środka.....Odjeżdżamy, pozostawiając lekko zawiedzione "towarzystwo".
Po opuszczeniu rezerwatu, zjeżdżamy z głównej drogi, żeby zrobić sobie sesję zdjęciową z baobabami.

Na początek - mały instruktaż:



A potem szaleństwo (przepraszam za ilość, ale baobaby pokochałam miłością od pierwszego wejrzenia).




  

Droga ma niesamowity kolor.


Po posileniu się w Mbour całkiem niezłą pizzą, wracamy nad ocean, żeby korzystać z uroków plażowania. Doświadczamy tu na własnej skórze, jak czuł się osiołek w wierszu Fredry, co to miał w jednym żłobie owies, w drugim siano. W naszym wypadku jest to - z jednej strony ocean, z drugiej - basen. Gdzie się zanurzyć najpierw? Jesteśmy jednak w lepszej sytuacji - możemy zażyć kąpieli i w słonej - i w słodkiej wodzie, musimy wybrać tylko kolejność.







Basenowy jaszczur nie ma żadnych dylematów:



Uwielbiam puste plaże, nie wiem, czy nie bardziej od baobabów....




Jednak powyższe zdjęcia to nieprawdziwa sielanka. W rzeczywistości bardzo trudno uchwycić na fotce jakikolwiek fragment plaży pozbawiony ludzi. Jest ich tu mnóstwo - zarówno spacerujących turystów, jak i - wspomnianych wcześniej - miejscowych biegaczy. Przede wszystkim zaś - krążących sprzedawców czegokolwiek: wisiorków, breloczków, bransoletek, ręczników, chustek, opasek - pamiątek wszelkiego rodzaju. Wszystko jest oczywiście "absolutely handmade by my sister/mother/brother"...
Siedząc na plaży z książką nie można w spokoju przeczytać jednej strony - z taką częstotliwością podchodzą handlarze, by zaoferować coś ze swojej - jak twierdzą - niepowtarzalnej oferty.
Pod koniec dnia, po dyskusji z wieloma osobami, po próbach przekonania ich, że nie mamy ochoty na zakupy, tylko na spokojny odpoczynek, bez rozmów i  targowania się, na obcowanie z bezmiarem falującej wody i  przesiewanie piasku przez palce - wiemy już, że po prostu SIĘ NIE DA. Miejscowi, mając słońce i szumiący ocean w codziennym pakiecie - dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu - od urodzenia aż do teraz, bez zmian - nie są w stanie sobie wyobrazić, jak cenne są nasze trzy tygodnie wyrwane w środku zimy, a spośród tych trzech tygodni to właśnie jedno popołudnie - przystanek w podróży, przeznaczony na wyciszenie się. Tu nie ma codziennej gonitwy, bo nie ma aż takich potrzeb, które należałoby zaspokoić. Jeśli uda się sprzedać mniej wisiorków - trudno - jutro będzie lepszy dzień. A każdy następny będzie taki sam, jak poprzedni - dlaczego więc ci dziwni turyści z Europy wciąż mówią, że nie mają czasu? W końcu każdego dnia zdarza się to samo, od lat - ocean jest taki sam, dlaczego nie może porozmawiać ze mną, a oceanu posłuchać jutro? Dla nas odpowiedź jest prosta: bo jutro zwyczajnie nie będziemy mieć możliwości siedzenia w spokoju na plaży, i nie wiadomo, czy do końca podróży nadarzy się taka okazja. A potem? Za tydzień będziemy już w Polsce, gdzie morze - owszem - piękne, chyba moje ulubione, ale dość daleko od domu, jak na codzienne wysiadywanie na piasku i - co tu kryć - nieco zbyt chłodne teraz, żeby spacerować na bosaka.
Taka refleksja nas nachodzi tuż przed wizytą przemiłej kobiety, pracującej w towarzystwie rocznej córeczki, Titiny. A że z nią od początku rozmawia nam się świetnie, mimo tego, że my po angielsku, a ona po francusku - przedstawiamy jej nasz punkt widzenia. Sprawia wrażenie zainteresowanej nami, nie do końca traktuje nas jak źródło zarobku - w przeciwieństwie do poprzedników, po prostu jest ciekawa. A Titina - jak każde dziecko - łapie za serce, tańcząc, klaszcząc i uśmiechając się do nas. Kiedy podchodzi do nas Gilbert, mama Titiny mówi, żeby wrócił tu za parę lat, kiedy mała nieco dorośnie - będzie z niej piękna dziewczyna, która nada się świetnie na żonę: "Zobacz, jaka ja jestem ładna, moja córka będzie jeszcze ładniejsza". Fakt, dziewczyny są piękne w Senegalu. I nadal traktują męża z Europy jako wyróżnienie, nobilitację i szansę na inne życie. Tylko czy lepsze?
Wieczorem Jean-Paul zaprasza nas na biesiadę przy winie i wielkiej misce kuskusa z dodatkami. Kiedy przychodzimy na kolację, okazuje się, że jest ku temu  okazja: jeden z jego gości - starszy pan z Włoch, Alberto, który podróżuje wraz z żoną, córką i jej narzeczonym, obchodzi dziś urodziny. Śpiewamy mu "sto lat" po polsku i toczymy międzynarodowe rozmowy. Ciekawe to doświadczenie - tylko żona Alberto rozmawia po angielsku, za to Jean-Paul - zaczynam podejrzewać - zna większość europejskich języków. Z nami po angielsku, z Włochami po Włosku, z racji wielu turystów z Hiszpanii, zna też hiszpański, zna nawet kilka słów po polsku, a jakże! Nie liczę języków afrykańskich, bo to oczywista oczywistość, że mając miejscowych pracowników jest w stanie porozumieć się w wolof i mandinka.
Przeważa tematyka podróżnicza: co warto zobaczyć w bliższej i dalszej okolicy. Doradzamy włoskim turystom, jak najwygodniej dojechać na południe, gdzie zatrzymać się po drodze oraz w jaki sposób przekraczać granice ( to też sztuka). Ostrzegamy przed patrolami mundurowymi, wyłudzającymi pieniądze.
My zyskujemy cenne informacje o tym, jak zaplanować jutrzejszą wycieczkę.

 Po kuskusie na stół wjeżdża jeszcze tort czekoladowy.

 Pełni wrażeń kulinarnych, żądni wrażeń turystycznych, udajemy się na spoczynek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz