"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

środa, 2 stycznia 2013

Na podbój Casamance

Poprzedniego wieczora naszkicowane zostały dość konkretne plany: wstajemy rano, zbieramy się żwawo, wstępujemy do pani Zofii na degustację wina palmowego - i ruszamy dalej w drogę. Przed południem mieliśmy być już w trasie.
Cóż...nie zawsze wychodzi tak, jakby się sobie życzyło.
Ismena, obudzona przeze mnie okrzykiem: "wstawaj do szkoły!" (wszak jest 2.01, jej koledzy wrócili do poświątecznej codzienności), marudzi nieco, zanim dotrze do niej, gdzie się znajduje. Gilbert, nadal źle się czuje - wita dzień gorączką i dawką pyralginy.
Zwijanie obozowiska trwa nieco dłużej, niż byśmy oczekiwali - musimy zebrać wszystkie pozostawione po nas śmieci i poczekać, aż spłoną w ogniu. Tak, tak, moja dusza, do głębi przyjazna przyrodzie, cierpi przeokrutnie, ale taka jest tu rzeczywistość. Nie jest to sytuacja bez wyjścia, skądże znowu! Mamy kilka rozwiązań:
1. zabrać śmieci do miasteczka i wyrzucić do kosza (jakiego kosza???)
2. zostawić śmieci w barze, niech sprawę załatwi nasz Ibi, zaprzyjaźniony barman (cóż...wtedy spłoną tak czy inaczej, za wyjątkiem tej części, która się rozsypie)
3. zostawić śmieci tak, jak wiszą - na gałęzi lub wyrzucić w krzaki (i tak jest wszędzie ich pełno, nikt nie zauważy)
4. zakopać
5. spalić
Czy ktoś się jeszcze dziwi, że mimo tego, że skręca mnie w środku i rozpaczam, a moje poczucie ekologicznej odpowiedzialności wyje straszliwie, zgadzam się, że własnoręczne spalenie to najlepsze wyjście.
Podczas wyjeżdżania, bus Martina zakopuje się w piasku, w zasadzie z nieznanych przyczyn, bo droga wygląda na zupełnie przyzwoicie przejezdną. Mamy akcję ratunkową - najpierw z wykopywaniem, potem z wyciąganiem na lince.
Jeszcze tylko tankowanie wody do baniaków. Jak zwykle - towarzyszy nam gromadka miejscowych, złożona głównie z ciekawskich dzieci. Objawia się też samozwańczy "stróż studni", który dyktuje cenę za wodę - oczywiście cenę zawyżoną. Dymitr prowadzi pertraktacje. Powinien chyba zostać dyplomatą, potrafi dogadać się z każdym i w dowolnym języku.




Wreszcie jedziemy przez Abene. Po raz drugi w dzień. Po raz pierwszy bez "afrykańskiego oszołomienia" - kiedy przejeżdżaliśmy przez miasteczko w drodze nad ocean, byliśmy tak zadziwieni krajobrazem wokół, że nie zdążyliśmy przypatrzeć się jego szczegółom.
Główna droga:

foto by Mirek
Restauracja, jedna z kilku w miasteczku:



I posiadłość pani Zofii za dnia. Na zdjęciu jeden z domków, przeznaczony do wynajęcia przez znajomych turystów:


Bambusy w środowisku naturalnym. Tu stanowią osłonę dla studni.


To fascynujące być tak blisko roślin, które do tej pory widziało się wyłącznie na filmach przyrodniczych.

Bus w plenerze:

foto by Mirek
Cel naszej dzisiejszej wizyty - wino palmowe:


Wino palmowe okazuje się - jak dla mnie - obrzydlistwem nie do wypicia. Fakt - wedle mojej wiedzy - najlepiej spożywać je wieczorem, nie rano, kiedy nie przeszło jeszcze pełnego cyklu fermentacji. Nie zamierzamy czekać do wieczora - już od pewnego czasu ciągnie nas w drogę. Trudno, może któregoś wieczora będzie jeszcze okazja do degustacji tego lokalnego trunku.

Bohaterką przedpołudnia zostaje małpa Kelly, która najpierw zachwyca nas pieczołowitością, z jaką obiera z białych błonek mandarynki:
A zaraz potem, uwolniona z uwięzi przez właścicielkę, zaczyna "rozrabiać" - skacze po nielicznych meblach, zagląda do lustra i próbuje je zrzucić na ziemię, wspina się na płot, próbując ucieczki (podobno największych szkód dokonuje właśnie u sąsiada), jest nieobliczalna - pokazuje swoje prawdziwe oblicze, wciąż dzikie.
W pewnej chwili, psoty małpy przekraczają granicę, dopuszczalną przez panią Zofię - mówi do niej: "Kelly, No!". W ciągu sekundy, niewielka małpka - nieco rozbrykana, ale wciąż rozkoszna - zamienia się w potwora: skacze, wrzeszczy, macha łapami, rzuca się na właścicielkę, która ośmieliła się jej czegoś zabronić. Niewiele brakuje, aby pani Zofia została poważnie zraniona pazurami swojej podopiecznej - w ostatniej chwili odciąga ją jeden ze współpracowników - kończy się małym draśnięciem w okolicy oka. Po tej historii Młodzież ma nowe powiedzonko na sytuację, kiedy Rodzice czegoś jej odmawiają: "nie mów małpie "nie!"".

Po wysłuchaniu kolejnych wskazówek pan Zofii, obeznanej z lokalnymi ciekawostkami ("koniecznie jedźcie na kemping za Tionk Essil, jest malowniczo!"), wreszcie wyruszamy. Droga zapowiada się interesująco:




To obrazki ze sporej drogi międzymiastowej. Busiki - najczęściej mercedesy - pełniące rolę komunikacji publicznej - załadowane poza wszelkie wyobrażalne granice - zarówno ludźmi, jak i bagażami, umieszczonymi na dachach. Jeszcze nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego widoku, chociaż słyszeliśmy, że na dachu to nawet i czasem kilka zwierząt hodowlanych potrafi się zmieścić, obok bagażu.
Kłody leżące na drodze to miejscowe progi zwalniające - wszak w terenie zabudowanym obowiązuje ograniczenie prędkości - pewnie nie tyle ze względu na bezpieczeństwo (bo jakąż prędkość da się osiągnąć na pylistej, dziurawej drodze?), ale ze względu na ilość pyłu, która wzniecona przez jadący szybciej samochód, opada dużo dłużej. Progami zwalniającymi są zresztą nie tylko pnie drzew, ale i betonowe słupy (wyraźnie - elementy jakichś zrujnowanych płotów) oraz...zwierzęta (psy, owce, kozy, krowy), które niezrażone ruchem samochodowym, leżą sobie w dowolnie wybranym miejscu drogi.
Docieramy do Kafountine, wioski rybackiej, do której odwiedzenia zachęcał nas książkowy przewodnik.


Nie wiem, co miał na myśli autor przewodnika i jaki przyświecał mu cel, ale wioska rybacka, szczególnie okolice portu i targu, nie są miejscem, w którym miałby ochotę znaleźć się jakikolwiek człowiek. Wygląda to jak najbardziej zaśmiecony, najbardziej zdewastowany, najbardziej śmierdzący i - ogólnie - najobrzydliwszy zakątek Ziemi. Szczególnie zapach wszechobecnych ryb, w różnym stanie świeżości, jest - delikatnie mówiąc - zniechęcający. Wycofujemy się szybciej, niż przybyliśmy, porzucając myśl o przechadzaniu się pomiędzy straganami i wybieraniu towaru na kolację.
Odjechawszy nieco, znajdujemy knajpkę, prowadzoną przez Hiszpana, w której postanawiamy się odświeżyć colą.

foto by Mirek

foto by Mirek

foto by Mirek

Lokal wygląda na tyle przyjaźnie, że część Ekipy zaczyna odczuwać głód - a pora jest już wczesnoobiadowa - zamawiamy więc i posiłek. Na stół wjeżdżają oliwki, tortilla jajeczna, spaghetti z krewetkami, frytki. Dzielimy się wszystkim sprawiedliwie, wedle apetytu poszczególnych uczestników biesiady. Mirek degustuje tylko po małym kęsku każdej potrawy: czeka na swojego tuńczyka. Czeka....czeka....i czeka....W końcu idzie do kelnera, bo powoli chcemy się już zbierać do odjazdu, a tu posiłku dla Mirka nie widać. Kelner uprzejmie tłumaczy mu, że "aceituna" to nie jest żaden gatunek tuńczyka, tylko właśnie oliwki, które tak bezmyślnie pożarliśmy, myśląc, że są przystawką. Nie ma już czasu na kolejne zamówienie, obiecujemy Mirkowi podzielić się z nim swoimi porcjami kolacji. Kolejny przykład na to, że języków warto się uczyć, nawet nie mając zamiaru wybrać się do kraju, w którym one obowiązują.
Pakujemy się do busów - i dalej - w ekscytującą podróż.
Droga znów od początku jest ciekawa, trafiamy na objazd:



Interesujący transport osobowo-towarowy:


foto by Mirek



foto by Mirek
Zwierzęta hodowlane poruszają się bez opieki - one same doskonale wiedzą, gdzie jest najlepsze pastwisko i o której godzinie należy wrócić do domu:


Za oknem niesamowite, dla europejskiego oka, widoki:
foto by Mirek



Wkrótce wjeżdżamy na drogę asfaltową, całkiem dobrej jakości. Co jakiś czas mijamy wsie. Domy budowane są inaczej, niż mieliśmy to okazję zaobserwować w okolicach Abene - jakby z większą starannością i dbałością o szczegóły - mniej przypominają byle jak i z byle czego sklecone lepianki. Gdzieniegdzie zauważamy, że powiew cywilizacji przygnał i tutaj telewizję satelitarną:



Potem dowiadujemy się, że telewizory - owszem - są dość powszechne. Gorzej z prądem - większość wsi elektryczność ma albo z baterii słonecznych - albo z agregatów. Pod warunkiem, że są to wsie, które stać na takie dobrodziejstwo.
Większe wsie posiadają własne meczety - ich wielkość, jak sądzę, jest zależna od zasobności mieszkańców. Poniżej jedna z większych i okazalszych świątyń:

foto by Mirek

Po obu stronach drogi obserwujemy rozlewiska rzeki Casamance, rozciągające się czasami po horyzont. Gdzieniegdzie widać rybaków, zarzucających sieci, rolników, uprawiających ryż, mnóstwo ptactwa wodnego oraz krowy - jak już wiemy, można spotkać je zarówno pod palmami, jak i na plaży. Teraz widzimy, że potrafią się wypasać nawet nad błotnistą kałużą, zanurzone w wodzie po brzuchy.
W porze deszczowej musi być tutaj zupełnie inaczej - ciekawe, czy droga, którą jedziemy, jest przejezdna....





W związku z tym, że wody jest tu pod dostatkiem, krajobraz mijamy zupełnie inny, niż w północnej części Senegalu. Wciąż jest zielono i miejscami wcale nie wygląda na porę suchą.



Największe wrażenie robią monumentalne drzewa. Zdjęcia nie oddają ich wielkości, ale są naprawdę przeogromne.




Co pewien czas, zatrzymują nas na drodze patrole wojskowe, policyjne lub żandarmi. W sumie - nie odróżniam tych służb, bo i po co: działają w podobny sposób. Na drodze stoi zardzewiały znak "stop" i - dla pewności - leży kilka zwalonych pieńków. W okolicy stoi jakiś samochód, pod pobliskim drzewem - dla osłony przed słońcem - stoi lub (częściej) siedzi jeden lub kilku umundurowanych mężczyzn. Zatrzymują auta, leniwie i nieśpiesznie podchodzą, padają standardowe pytania: " jak się masz-skąd-dokąd jedziesz-jak masz na imię- czy to twoja rodzina..." - i dalej(albo nie) - zgodnie z fantazją "pana oficera". W czterech przypadkach na pięć, pada pytanie o prezent dla kontrolującego - w naszym busie zawsze Dymitr, kierowca, rozmawia ze "służbami" i zawsze w takich sytuacjach odpowiada, że wszystkie prezenty zostawiliśmy dzieciom w wiosce, którą właśnie minęliśmy. Taktyka działa - panowie natychmiast przestają domagać się prezentu, należnego im z racji zajmowanego stanowiska.
W rejonie Casamance jest wyjątkowo dużo uzbrojonych patroli wojskowych. Jest to związane z faktem obecności rebeliantów na tym terenie. Podobno nigdy nie wiadomo, kiedy wyłonią się z lasu i napadną na wioskę, w celu ograbienia jej z żywności. Dlatego ministerstwa spraw zagranicznych wielu państw europejskich (w tym Polski MSZ) zalecają ostrożność w czasie podróży w tym rejonie. Z naszych obserwacji wynika jednak, że Senegal świetnie radzi sobie z utrzymaniem spokoju.
W pewnym momencie, kiedy już-już szykujemy się do wjazdu do polecanego przez panią Zofię Tionk Essil, patrol wojskowy mówi nam, że absolutnie dalej nie pojedziemy. Droga jest zamknięta, nie ma przejazdu i koniec - nakazano nam bezwzględnie zawracać.
Do miasta Ziguinchor, gdzie moglibyśmy liczyć na jakiś kemping, jest zbyt daleko, żebyśmy zdążyli tam przed nocą, co oznacza tylko jedno: nocleg w plenerze.
Nie jest to już taki sam, bezstresowy nocleg, jak nad oceanem - zjeżdżamy z drogi i szukamy miejsca, gdzie moglibyśmy rozbić namioty i rozpalić ognisko. Idealnie byłoby w pobliżu jakiejś wioski, po ustaleniu z jej mieszkańcami, czy aby nie będziemy przeszkadzać. Niestety, jak na złość, ni żywego ducha w okolicy, chociaż zabudowania, i owszem - są.
Słońce zachodzi, zaczyna się robić dość nieprzyjemnie. Decydujemy się na rozbicie obozowiska nieopodal drogi, wśród drzew, na niewielkiej polanie. Powstaje naprędce makaron z pesto, sporządzony dzięki współpracy obydwu Ekip, na deser mamy arbuza, pokrojonego przeze mnie - musiałam czymś zająć ręce, podczas gdy myśli miałam zajęte opanowywaniem paniki. Moja wyobraźnia pracuje zdecydowanie nazbyt dobrze - widzę stada węży i pająków, czających się na mnie i czyhających, by wtargnąć mi do buta, do łóżka, pod bluzę - mam ochotę schować się pod moskitierą i - dla pewności - owinąć drugą i to samo zrobić z pozostałymi członkami mojej rodziny. Wyobraźnia Jarka działa nieco inaczej, niż moja - siedzi przy ognisku, uzbrojony w pokaźny kij i oświadcza, że on tu będzie czuwał i pilnował ognia, żeby żadne dzikie zwierzęta się nie podkradły, za nic w świecie nie chce spać w namiocie. W końcu jednak wszyscy udajemy się na spoczynek. 

foto by Mirek
Noc nie należy do spokojnych: jeszcze przed północą słyszymy, jak ktoś zwiedza nasze obozowisko - czy to zwierzę, czy człowiek, nie dowiemy się nigdy. Dymitr, odważnie patrolujący teren z latarką, zauważa na drzewie dwa świecące punkciki, przypatrujące się nam z zaciekawieniem oraz zarys ogoniastego zwierzęcia, będącego właścicielem błyszczących oczu. Dopiero po powrocie do domu, dogrzebię się do wiedzy, cóż to mogło być za stworzenie - jedyne, co pasuje mi wielkością i trybem życia, to karakal, miły kociak.


Staramy się zasnąć, ale nie jest to proste....





























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz