"Hej, Przygodo!" to hasło zaczerpnięte z naszej ukraińskiej Przygody Krymskiej. "Hej, Przygodo!" - tylko tyle można powiedzieć, wybierając się na inny kontynent busem, który - ledwie odratowany i doprowadzony do jako-takiego ładu przez niezawodnego M., ma służyć za dom, walizkę, środek transportu i wszystko to, co jest potrzebne w trzytygodniowej podróży.
No to w Drogę!

sobota, 29 grudnia 2012

Pierwsze wrażenia


W czasie lotu dowiaduję się, że czeka nas międzylądowanie na Wyspach Zielonego Przylądka. Tam mnie jeszcze nie było...Czy aby jest tam dość miejsca na wylądowanie? Jest. Za to widać wyraźnie, że jesteśmy już poza cywilizacją - lotnisko i miasto wokół nie jest tak rozświetlone, jak to ma miejsce w Europie. Tutaj świetlne punkciki są pojedynczymi iskierkami, nie ma skupisk i większych placów, jaśniejących w dole.
Samolot zostawia  na Wyspach kilkanaście osób, spragnionych słońca, w zamian - zabiera na pokład kilkanaście osób, które - widać wyraźnie - ze słońcem sobie beztrosko poczynały.
Lecimy do Banjul, stolicy Gambii. Na ekranie, zamiast filmu, wyświetla się mapa tego, co pod nami. Litości, co ja zrobiłam??? Naprawdę mnie tu przywiało? Za chwilę wysiądę z bezpiecznego (ja to mówię? ja?) samolotu, stanę na dzikiej, gorącej, nieznanej ziemi i...i nic już nie będzie tak samo.
Lądowanie, krótkie kołowanie, zabieranie bagażu, wysiadamy.
Ciepło, ale nie gorąco.
Cicho. Cykady.
Ciemno, nie widać krajobrazu, nie widać Afryki, ale....czuć ją. Pachnie Afryką. Jest INACZEJ.
Bardzo dziwne uczucie.
W hali przylotów malutkiego lotniska za klimatyzację służą wiatraki, kręcące się dość niemrawo. My - w ubraniach dość uniwersalnych, ale jednak bardziej zimowych, niż letnich, rozbieramy się z kolejnych warstw i cierpliwie czekamy na nasze bagaże - czy, w związku z awarią samolotu jeszcze przed startem, coś nie zostało zagubione? Po kilkunastominutowym oczekiwaniu, odbieramy nasze wojskowe wory, w całości i w komplecie. Ustawiamy się w kolejce do odprawy. Proporcje Europejczyków i Afrykańczyków wśród podróżnych dokładnie odwrotne, niż we Frankfurcie. Stanowimy największą grupę białych ludzi na lotnisku. Czuję się tak, jakby to był sen, albo jakbym trafiła do filmu - jednego z tych, które tak lubię oglądać na kanałach przyrodniczych. Jest...egzotycznie. Jednak to słowo wcale w pełni nie oddaje tego, co widzę i odczuwam.
W hali głównej oczekują na nas Claudia i Joel - niemieccy właściciele kempingu Sukuta, na którym zimują nasze busy, i który będzie miejscem startowym oraz metą Wyprawy. Claudia i Joe przyjechali po nas swoim mercedesem MB100 - pierwszy raz mam okazję jechać takim samochodem, w jakim spędzę najbliższe dwa tygodnie. Uwielbiam ten samochód od pierwszego wejrzenia, bo staje się moim schronieniem przed kilkunastoma "tragarzami", którzy chętnie "pomogą" w pchaniu wózka z bagażem, niesieniu torby podręcznej, w czymkolwiek, albo po prostu popatrzą na to, jak ktoś inny pomaga, albo po prostu zapytają skąd jesteśmy, jak się miewamy, dokąd zmierzamy i jak nam się podoba, zaś po całej "ceremonii" przejścia orszakiem z budynku lotniska do samochodu, poproszą uprzejmie o zapłatę - za pomoc, za rozmowę, za towarzystwo, lub...za nic, bo przecież biały, Europejczyk, jest bogaty i przyjeżdża do Afryki tylko po to, żeby wspomóc, podzielić się, rozdać. I to nie jest winą Afrykańczyków, że właśnie do takiego postrzegania "białych" są przyzwyczajeni. Wielu ludzi z "cywilizowanej północy" wiedząc, że jedzie do "biednej, dzikiej Afryki", zachowuje się jak "dobrzy wujkowie i ciocie" - tu sypną dzieciom w wiosce cukierkami - prosto z okna luksusowego, terenowego samochodu, tam rzucą, lub wcisną w ciemną rękę kilka drobnych euro -"bo wy tacy biedni tutaj" - i zagłuszą wyrzuty sumienia, że w Europie żyje się inaczej...łatwiej...Tylko czy aby naprawdę lepiej? Miejscowi przyzwyczajeni są od lat do tego, że biały człowiek to chodzący bankomat, na pewno coś wypłaci - jeśli nie pieniądze, to może chociaż długopis?
Mimo tego, że byłam ostrzegana przez afrykańskich bywalców, że właśnie TAK to będzie wyglądać, wszystko jedno: czuję się OSACZONA. Dobrze, że drzwi "embeka" otwierają się tylko po jednej stronie, ja zaś siedzę przy oknie, nie przy drzwiach. Moje samochodowe schronienie. Mój azyl.
Ruszamy w afrykańską noc. Główna droga - z lotniska do centrum stolicy kraju - pokroju dróg ukraińskich. Pomimo późnej pory: jest około 2 w nocy - widzimy przy drodze grupki kolorowo ubranych ludzi. Stoją, idą - sami lub w towarzystwie, z pustymi rękami lub obładowani różnorakim towarem. Jest pierwsza kobieta, niosąca bagaż na głowie! Mimo wszystkich obejrzanych filmów i przeczytanych książek, mimo setek obejrzanych zdjęć - jest to dla mnie niebywała i niewytłumaczalna egzotyka. Jak taką ilość rzeczy można bez wpadki nieść na głowie? Osobiście: nie potrafię przejść dziesięciu metrów z jedną książką na głowie.
Dojeżdżamy do Kempingu Sukuta. Wita nas piękny pies właścicieli, Adonis, rozpuszczony kot (leży na półce w sklepiku, niewidoczny - wyłazi tylko wtedy, kiedy usłyszy turystów przy ladzie: będzie głaskanie i on o tym doskonale wie!), mnóstwo zieleni, niemiecki ład i porządek oraz nasze busy, przygotowane do drogi. W związku moją "afrykańską paniką robalową", decydujemy się pierwsze noce spędzić w domkach, nie w samochodzie i namiocie. Domki okrągłe, schludne, wyposażone w łóżka z moskitierami, stół i szafkę - warunki spartańskie, ale wobec naszych planów na ten wyjazd - wręcz królewskie: młodzież w jednym domku, my w drugim, tuż obok. Nie tak będą wyglądać następne nasze noclegi...



Przeglądam wszelkie kąty w poszukiwaniu czających się - niewątpliwie - pająków, skorpionów, węży i lampartów, sprawdzam szczelność moskitier. Zamykam Potomstwo na klucz, sprawdziwszy uprzednio, czy będą w stanie otworzyć się od wewnątrz, w razie potrzeby. Strach przed tym, co mnie czeka w najbliższych dniach, biadolenie nad własną głupotą, że dałam się tu zaciągnąć - ba! - sama na to nalegałam! - niemal nie pozwalają mi zasnąć. Ale ciekawość Czarnego Lądu jest jednak dużo silniejsza od wszelkich obaw.
Noc mija bez przygód. Budzą nas dziwne dźwięki - najpierw szum wiatru, potem stukanie po dachu. W naszej szerokości geograficznej taki wiatr oznacza jedno: zbliża się burza! Podobne stukanie po dachu wywołują jedynie krople spadającego deszczu. Jednak rozsądek mówi mi, że w porze suchej takie zdarzenia meteorologiczne są tutaj niemal niemożliwe. Otrząsamy się szybko z resztek snu i wyglądamy przez małe, przysłonięte moskitierami okienka: słońce świeci, ani śladu chmur. Po prostu o poranku zerwał się wiatr, szarpiąc gałęziami, z których, na dach naszego domku, spadały duże, ciężkie liście.
Oto sprawcy:



Wychodzimy na zewnątrz. Ciepło, ale nie gorąco. Ptaki śpiewają na różne, nieznane nam wcześniej, głosy. Roślinność różnorodna, nazw nawet nie próbuję odgadywać. Są palmy, są kwitnące krzewy, kilka roślin rozpoznaję, bo...znam ich skarłowaciałych braci z hodowli doniczkowych.
Sam kemping jest bardzo przestronny. Oprócz takiego, jak nasz, jest kilka innych domków - niektóre z własną łazienką, są też pokoje do wynajęcia. Wszystkie pomieszczenia mieszkalne mają małe okienka i lufciki przy samym suficie - wszystko szczelnie przysłonięte moskitierami. Chodzi o to, żeby był dopływ światła i świeżego powietrza do środka, ale żeby nie wpuścić zbyt dużo słońca i nie dopuścić do nagrzania domku w środku. Rzeczywiście - wewnątrz przez cały dzień panuje przyjemny chłód.
Jest prysznic na wolnym powietrzu i zamknięte prysznice w "kąciku toaletowym", jest miejsce do prania i osobne - do zmywania naczyń. Woda gromadzona jest w zbiornikach na dachu i podgrzewana jest...przez słońce. Także najlepiej brać prysznic wieczorem. Jest kuchnia do samodzielnego przygotowywania posiłków oraz restauracja, gdzie można zamówić sobie posiłek lub coś do picia.
Plan sytuacyjny:



I kilka fotek:





Akcent świąteczny, żebyśmy przez warunki atmosferyczne nie zapomnieli, że jest parę dni po Bożym Narodzeniu i parę dni przed Nowym Rokiem. Środek zimy!



Adonis w swoim punkcie obserwacyjnym, na stoliku. Zlokalizowaliśmy też jego miejsce wypoczynku: kanapę, którą zaanektował wyłącznie dla siebie.



Dla ciekawych, cennik:



Rozpoczynamy poszukiwania pożywienia - nie mamy własnych zapasów, ponieważ mieliśmy nie wlec ze sobą europejskiego jedzenia, wszak w Gambii też są sklepy. Restauracja - na szczęście - serwuje śniadania. Co prawda typu francuskiego: bagietka, dżem i kawa/herbata, ale wobec tego, że nie mamy NIC, oprócz chińskich zupek, wystarcza nam i to. Po śniadaniu, zabieramy się żwawo do porządków i przygotowań. Przy czym słowo "żwawo" nie odnosi się do Gilberta, który od samego rana jest jakiś nieswój, czego dyplomatycznie staram się nie zauważać (w ramach akcji: "nie karmić hipochondryka").


W ferworze wywalamy wszystko z busa, myjemy naczynia, sprawdzamy zapasy suchego prowiantu, narzędzi, wycieramy z kurzu, co się da, kompletujemy ekwipunek, oklejamy busy naklejkami.

foto by Mirek

foto by Mirek





Dymitr siłuje się z anteną od radia CB, która prawdopodobnie została uszkodzona przy naprawie zupełnie innego elementu samochodu (bagażnika dachowego), który - nota bene - wcale nie został należycie naprawiony. Ot, afrykańskie metody naprawiania.

foto by Mirek

Ja, z pomocą Ismeny montuję system moskitier w busie. Komary to zło nad złem (malaria) - mimo tego, że większość zasłyszanych opinii brzmi: "w miesiącach suchych komarów zwyczajnie nie ma" - faszerujemy się profilaktycznie lekami przeciwmalarycznymi, psikamy odstraszaczami - i instalujemy zabezpieczenia.




Wnętrze busa po naszych zabiegach, wygląda tak:

foto by Mirek




Obok nas parkuje M. z Niemiec. Przyjechał dużym, zielonym busem z zamiarem pooglądania Afryki a potem sprzedania auta. Prowadziliśmy z nim później ciekawe rozmowy...i to nie tylko na TYM kempingu....


 Po południu (aczkolwiek nie kontrolujemy zegarków), jesteśmy gotowi do wyjazdu zaopatrzeniowego. Wyjazd w dzień poza teren kempingu to dla nas pierwszy szok kulturowy. Ludzie są wszędzie. Piesi, rowerzyści, dorośli, dzieci, kolorowo ubrane kobiety i dużo mniej kolorowi mężczyźni. Samochody trąbią. Bagaże nosi się na głowach - niezależnie od płci i wieku. I nie są to, bynajmniej, drobne zakupy. Każdy środek transportu wyładowany poza granice wyobrażalnej pojemności oraz zupełnie wbrew prawom fizyki. Kozy, psy, owce, dzieci -  na poboczu, przechodzą w dowolnie wybranym miejscu - oczywiście bez wcześniejszego ostrzeżenia - na drugą stronę drogi.
Tankowanie. Trzech panów w różnym wieku towarzyszy nam przy tym skomplikowanym procesie. Patrzą, sprawiając wrażenie, że bez ich obecności zupełnie byśmy sobie nie poradzili. I za tę ich obecność należy im się prezent. A ja nie wierzyłam opowieściom Dymitra, po jego powrocie z Pierwszej Wyprawy Afrykańskiej....Nie tyle nie wierzyłam, co myślałam, że koloryzuje.
Targ owocowo-warzywny. Arbuzy, pomarańcze, banany - są wszędzie, na całym poboczu. Ilu tych ludzi jest?????Mogliby najechać Europę i zdobyć ją w jednej chwili, nawet bez użycia broni, wykorzystując wyłącznie przewagę liczebną.
Jedziemy do "supermarketu". Załoga białego busa odnotowuje usterkę koła. Po dojechaniu na parking, stwierdzają ścieranie się tarcz hamulcowych.  Koło nie wygląda na takie, które odkręcane było w ostatnim dziesięcioleciu, i które miałoby ochotę zostać odkręcone przez następnych lat dziesięć.



Zakupy, nawet w "supermarkecie", wyglądają zupełnie inaczej, niż w Europie, czego się - oczywiście - spodziewałam. Sam sklep ledwie dorównuje wielkością naszym osiedlowym marketom samoobsługowym. Z asortymentem jest nieco gorzej....Brak wędlin, mało nabiału, brak mięsa. Za to przypraw, ryżu, soczewic, soi - do wyboru, do koloru. Nie wiemy jeszcze, że następnym razem zobaczymy równie duży i dobrze zaopatrzony sklep...dopiero po powrocie. W Senegalu wszystko kupuje się w budkach ustawionych wprost na ulicy.


 Kupujemy zapas wody, mleko, ser topiony, makaron, ryż, soczewicę, granulat sojowy, kilka mięsnych konserw - głównie dla Dymitr na śniadania i kolacje, warzywa w puszkach, przyprawy. Będziemy się - obiadowo - żywić po wegetariańsku. Nie mam nic przeciwko temu.



Po zakupach, podczas kiedy Dymitr i Martin siłują się z kołem,  Młodzież degustuje puszkowe napoje kokosowe i owocowe - zgodnie orzekając, że są nie do wypicia, z powodu zbyt dużej zawartości cukru. To dziwne, bo afrykańska coca-cola jest dużo mniej słodka, niż europejska - jest zdatna do picia nawet i dla mnie, co staje się niezłą alternatywą dla wody niegazowanej (woda gazowana w Gambii i Senegalu raczej nie występuje).
Obok nas toczy się codzienne życie. Samochody - głównie taksówki - jadą w jedną i drugą stronę, ludzie chodzą z zakupami lub bez nich (przy czym warto zauważyć, że prawie żaden z miejscowych nie wchodzi do "supermarketu"). Naturalnie, od samego początku akcji "koło", mamy obserwatorów i "pomocników" - jednych na stałe, innych tylko na chwilę. "How are you" i inne sposoby zagajania i podtrzymywania rozmowy: "skąd przyjechaliście, dokąd jedziecie, czy widzieliście hipopotamy, uważajcie, bo jak otworzą pysk, zjedzą wasz samochód!, czy nie boicie się lwów" (nie ma lwów w tej części Afryki!).

foto by Mirek


 Ci z nas, którzy czynnie nie uczestniczą w naprawianiu koła, nie mając nic innego do roboty, zajmują się kontemplowaniem okolicy, rozmowami lub...robieniem zdjęć.

foto by Mirek

 I tu objawia się kolejna właściwość mieszkańców Afryki, o której czytałam - jeden z naszych "pomocników", zobaczywszy, że znalazł się w kadrze aparatu Mirka, zażądał zapłaty. "Zrobiłeś mi zdjęcie bez mojej zgody, musisz zapłacić". Dzięki dyplomatycznym zdolnościom Mirka, udaje mu się uniknąć płacenia, ale przekonujemy się po raz kolejny, że żadne z opowieści o Afryce, które zasłyszeliśmy, nie są ani trochę zmyślone, czy wyolbrzymione.
Ja fotografuję watahę identycznych psów. Wszystkie psy, które widziałam w Gambii do tej pory - a było ich kilkadziesiąt - wyglądają tak samo: rude, chude, ze śladami walk na całym ciele. W dalszej podróży potwierdzą się moje obserwacje. Czyżby miały wspólną matkę?


Po raz pierwszy nie głaszczę psa, który do mnie podchodzi. Jego dziki - chociaż nie agresywny ani groźny - wzrok, skutecznie pozbawia mnie ochoty na potraktowanie zwierzaka "po europejsku".


 Około 18.30 słońce zaczyna chować się za palmami. Pierwszy afrykański zachód słońca. Przekonuję się, co znaczą słowa, które powtarzają wszyscy podróżnicy: w tej szerokości geograficznej zachód słońca oznacza noc. Nie ma zmroku, nie ma szarówki - jest dzień - i w jednym momencie, jak po zgaszeniu żarówki, zapada noc.


 Na szczęście Panowie kończą naprawę koła przed zapanowaniem ciemności. Już po ciemku, jedziemy na targ warzywny, gdzie ostatecznie przekonuję się, że na tym wyjeździe moja rodzina będzie spożywać warzywa i owoce wyłącznie w dwóch postaciach: ugotowanej lub obranej. Żadnych pomidorów, żadnej sałaty! - afrykańskie zwyczaje higieniczne są zgoła odmienne od europejskich - sałata, dla dodania jej witalności - pławi się na straganie w błotnistej brei. Wiem, że mam robalową fobię, ale niemalże WIDZĘ w tym bagnie ameby, robale i wszelkie inne możliwe obrzydlistwa.
Docieramy do kempingu porządnie wygłodniali, więc wrzucam do gara, na szybko - co tam mam pod ręką. Druga Ekipa stawia na coś bardziej wyrafinowanego, więc i przygotowania trwają dłużej. Jedno wiem na pewno - mimo tego, że nie cierpię użytkowania latarek - czołówek, są one niezbędne podczas gotowania w ciemnościach.
Posileni, udajemy się na spoczynek - jutro ruszamy w drogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz